Botswana to raj dla afrykańskich słoni

Rzeka Chobe stanowi granicę między Botswaną a Namibią. Narodowy Park Chobe jest domem dla 120 tysięcy słoni. To największa populacja tych olbrzymów w Afryce.  

Słoń afrykański sawannowy to największe zwierzę na ziemi. Ma też największy z wszystkich ssaków mózg i trzy razy więcej neuronów niż człowiek. Może stąd bierze się jego doskonała pamięć nie tylko topograficzna? Rozpoznają też ludzi, a nawet plemiona z jakich pochodzą. Uczą się przez całe życie, dlatego stado zawsze prowadzi najstarsza słonica. 

Doskonale odczytują emocje także i ludzkie. Przejawiają też uczucia wyższe i jak widać uwielbiają swoje towarzystwo. 

Duże uszy pełnią funkcję wentylatora. A błoto chroni ich delikatną, wbrew pozorom skórę przed promieniowaniem słonecznym. A długi nos potrafi zassać 14 litrów wody na jeden raz. Mają też najlepszy węch wśród zwierząt. 

Drapieżne krokodyle nilowe leniwie wylegują się na brzegu. Są cierpliwe. Czekając na ofiarę. Jednak to nie one są najbardziej niebezpiecznymi zwierzętami w dolinie. Te oto przeważnie roślinożerne, nie potrafiące pływać olbrzymy bywają bardzo agresywne. I choć przypominają nadmuchane pontony to na swoich krótkich nóżkach biegają szybciej niż ludzie. 

Afryka znana i mniej znana 

Hipopotamy zabijają więcej ludzi niż lwy, słonie, lamparty i nosorożce oraz bawoły razem wzięte. Skąd u nich taka agresja? Mawiają, że czasem dopuszczają się… kanibalizmu. 

autorka: Agnieszka Kledzik

Szafszawan – niebieskie miasto w Maroku. Nazwa wywodzi się od jego położenia. Szafszawan oznacza tyle co “między rogami” to dosłowny opis jego lokalizacji – dolina pomiędzy dwoma szczytami.

A niebieski kolor, który rozsławił to miasto na cały świat, to spadek po Żydach. Zresztą dzięki wyznawcom Mojżesza miasto zawdzięcza swój rozkwit.

Ale od początku. W 1492 roku Izabela I Kastylijska i Ferdynand II Aragoński, którzy rządzili wówczas Hiszpanią wydali edykt z Alhambry, nazywany też edyktem o wygnaniu Żydów. Katoliccy władcy strasząc śmiercią dali starszym braciom w wierze dwie możliwości. Albo chrzest, albo opuszczenie kraju. Tak rozpoczęła się wielka emigracja Żydów do Maroka.

Większa grupa osiedliła się w Szafszawan. Zaczęli handlować solą i uczynili z niej tam środek płatniczy. To właśnie od soli wywodzi się angielskie słowo sallary – wynagrodzenie. Sefardyjczycy zaczęli swoje domy w Maroku malować na niebiesko. Dlaczego? Bo to kolor nieba. Dzięki temu czuli się bliżej Jahwe.

No i dziś tę tradycję podtrzymują Marokańczycy. Już nie ze względów religijnych, ale po to by zachować zabytkowy i unikatowy charakter miasta. Mieszkańcy dostają nawet dotacje na niebieskie farby. Bo dzięki temu, że jest to marokańskie Blue City – to są tu turyści.

Urokliwe wąskie i kręte uliczki to prawdziwy labirynt, w których łatwo się zgubić, a potem odnaleźć. Uwagę przyciągają stragany. Rzeczka tuż przy chodniku, widok na góry… To miasto ma wyjątkowy klimat.

Wschód słońca na wzgórzu. Na dziedzińcu malutkiego meczetu. Rano jest tu pusto. Show kradnie ten pies. Taki psikus, bo nie dostał jedzenia na czas. Psy, szczególnie te czarne mają w Maroku niełatwo. Ciąży na nich infamia. Za co? Wciekły pies miał ugryźć proroka Mahometa. Obrażenia były tak dotkliwe, że niechybnie prorok straciłby życie, gdyby nie kot, który wylizał mu rany. Wówczas zaczęły się goić.

Dlatego Maroko jest prawdziwym kocim rajem. Każdy muzułmanin ma obowiązek o nie dbać. Tu w Szafszawan mają specjalne domki na ulicach. Dzieci karcone są za zabawy z nimi. Koty korzystają tu dowoli z wolności i spokoju. Mają też dostatek.

Kolejnym kocim rajem jest Marrakesz. Kierujemy się w stronę Mediny, czyli starego miasta. Otoczone glinianym murem wąskie uliczki częściowo w remoncie mieszczą tu wszystkich. Handlarzy, robotników, turystów, a nawet zwierzęta.

Naszym celem jest pałac el-Bahia. Wybudowany nie tak dawno, bo w XIX wieku za czasów wezyrów i sułtanów z dynastii Alawitów, czyli tej samej, z której pochodzi obecnie panujący Mohamed VI. Mauretańskie łuki, fryzy, stiuki, mozaiki, inkrustowane elementy to miało cieszyć oczy nie tylko przybywających tu gości i dyplomatów, ale przede wszystkim sułtańskiego Haremu.

Tu kiedyś tańczyły nałożnice władcy do muzyki granej przez grajków… z zasłoniętymi oczami, bo… władca był tak zazdrosny o piękno swoich kobiet. Teraz pałac często gości tu turystów z całego świata. A i takie obrazki wcale nie są rzadkością.

W trakcie II wojny światowej, gdy faszyści zajęli Francję, czyniąc tym samym Maroko zależne od rządów Vichy – Hitler zażądał od sułtana Mohameda V wydania Żydów. Ten miał mu odpowiedzieć, że w Maroku nie ma Żydów. Są sami Marokańczycy. Tym samym uchronił tysiące ludzi od niechybnej śmierci.

Teraz Maroko staje się coraz bardziej postępowym państwem. Zresztą kobiety we wszystkich krajach Maghrebu mają zagwarantowane równouprawnienie. Nie muszą zasłaniać włosów hidżabami, a i na związki jednopłciowe nie patrzy się tak bardzo nieprzychylnym wzrokiem. Może dzięki temu Yves Saint-Larent i jego partner Pierre Berge odkupili najsławniejsze ogrody w Marrakeszu od spadkobierców orientalisty Jacques’a Majorelle, który założył ten uroczy ogród. Wielki kreator mody spędził tu większość swojego życia. Tu też po jego śmierci zostały rozsypane jego prochy.

A jak już jesteśmy przy śmierci, to najsławniejszy w Marrakeszu plac – nazywany jest “placem Umarłych”. Dawniej handlowano tu niewolnikami, wykonywano też publiczną karę śmierci – stąd ta mrożąca krew w żyłach nazwa. Po zmroku gromadzą się tu tłumy. Handlarzy, grajków, cyrkowców, czego tylko dusza zapragnie. Jest też coś dla ciała. Mini restauracje pod chmurką oferują świeże jedzenie.

A świeże owoce morza, czy rozmaite gatunki ryb – najlepiej smakują z targu w Essaouirze. Miasteczko nad Atlantykiem to kolejny punkt na mapie, który spina dwa nasze dominujące tematy. Koty i historię żydowską. Ale najpierw jedzenie.

Po to najświeższe warto wybrać się na targ rybny. Od wyboru do koloru. O resztki z kotami walczą mewy. Bywają zdeterminowane. Mewy potrafią naśladować miauczenie kotów, szczekania psa, a nawet płacz dziecka. Zwierzęta generalnie mają tu dobrze. Nic się nie marnuje. Essaouira to nietypowe miasto. W latach 60- było Mekką hipisów, bo ponoć na tej plaży grał sam Jimi Hendrix. Dziś czuć tu powiew artystycznej bohemy. Sprzedawcy też tu mają inne podejście do turystów. Nie narzucają się ze swoim towarem i bardzo dbają o czystość.

Ale miało być o Żydach. Kiedyś mieszkała tu bardzo duża społeczność żydowska. W latach 60. minionego stulecia wyjechali do Izraela pozostawiając puste domy. Pod koniec września chasydzi z całego świata przybywają do Essaouiry na grób cadyka – cieszącego się wielkim szacunkiem rabina Haima Pinto. Nam udało się wejść do jego domu, który dziś pełni funkcję synagogi. Ten słynący z cudów jasnowidz i nauczyciel cieszył się olbrzymią sławą w całym Maroku zarówno wśród Żydów jak i Arabów.

W 2020 roku rząd Izraela podpisał porozumienie z królem Maroka, na mocy którego ta zabytkowa dzielnica Mellah doczeka się remontu, by zachować żydowskie dziedzictwo dla pokoleń.

Bo to miasto ma wyjątkową historię. Założone prawdopodobnie przez Kartagińczyków, przejęte w III wieku przed naszą erą przez Berberów, później pod wpływem rzymskim, w VII wieku podbita przez Arabów, a później przez Portugalczyków – zresztą do dziś Essaouira bywa nazywana alternatywnie portugalską nazwą Mogador, a obecna nazwa to spadek po okupacji francuskiej.

No więc tak – jest piękna i inna. Tu jakby czas zwalnia jeszcze bardziej. Jak mówią jej mieszkańcy – wy macie zegarki, a my mamy czas. A Alizze, czyli słony wiatr od oceanu przynosi destrukcyjny dla glinianych kazb powiew… To miasto zapada w serce.

autorka: Agnieszka Kledzik 

Mam wrażenie, że Jordania na dobre urządziła się w mojej głowie na długo przed tym, zanim zobaczyłam ją na własne oczy. W specjalnej szufladzie leżały wspomnienia tego, co widziałam na zdjęciach i filmach, co słyszałam od znajomych. Dziś już wiem, że tu nie chodzi o to, by odznaczać kolejne miejsca z listy. Nie wystarczy zobaczyć. Jordania wyciąga ręce i wciąga, a każde miejsce wnika w nas i snuje własną opowieść.

Wyobrażenia swobodnie pląsają po głowie… Namieszam trochę w programie podróży, bo Petra wcale nie była pierwszym obrazem, który zobaczyłam w Jordanii. Ale przecież nie mogę zacząć inaczej. Najpierw był film „Indiana Jones i ostatnia krucjata” i Al-Chazna, najsłynniejsza budowla Petry. To właśnie w Skarbcu Faraona przechowywany był Święty Graal. Nie wierzycie? Zapytajcie pana Jonesa. 😉 Potem były widziane gdzieś zdjęcia, migawki z filmów i opowieści.

Starożytna Petra. Wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i ogłoszona jednym z nowych 7 cudów świata – Petra. Stolica Nabatejczyków, której rozkwit miał miejsce w czasach antycznych, od III w. p.n.e. do I w. n.e. O tym, jak trudno było odnaleźć drogę do położonej w skalnej dolinie Petry świadczy fakt, że ten, który ją odkrył dla współczesnego świata latami przekonywał do siebie miejscowych, by wskazali mu drogę do „Różowego Miasta”. Podróżnik Ludwig Burckhardt przekupił Beduinów i ci zdradzili sekretne przejście do wciśniętego między skały
miasta.

Petra. Czy jest taka, jak w moich wyobrażeniach? A czy wyobrażenia mogą dogonić życie? Petra zapiera dech w piersiach. Totalnie obezwładnia rozmachem, urodą i potęgą. W każdym kamieniu
i każdej ścieżce czuć tu wibracje energii. A przecież wiemy, że to nie jest wszystko, że dużą część starożytnego miasta wciąż kryją piaski. To „moja” Petra, Wy znajdziecie „swoją”. Ale żeby dotrzeć do starożytnej stolicy Nabatejczyków, najpierw trzeba przejść przez otoczony wysokimi ścianami wąwóz. I wchodzę w ten wąski tunel, a choć nie mam klaustrofobii, to wrażenie jest porażające. Stawiam krok za krokiem, a każdy fragment kamiennej ściany opowiada swoją część historii. O tych, którzy Petrę budowali. O tych, którzy tu żyli i o tych, którzy odeszli, bo musieli. Myślę o tym, jak wyglądało ich codzienne życie. Mieli swoje troski, swoje radości. Swoje dni chwały i dni klęski. Ślady po pokoleniach…

Petra pojawi się tu raz jeszcze, ale poczekam na noc i wtedy zatańczą duchy przeszłości. A teraz zamieszam w czasie – bo mogę. 😉

Amman by night… To mój pierwszy dzień w Jordanii. Pierwszy dzień w stolicy Haszymidzkiego Królestwa Jordanii. Pierwszy kontakt z tutejszymi kolorami, smakami i zapachami. Jest wieczór, a ulice tętnią życiem i zachwycają kolorami stoisk ciągnących się wzdłuż chodników. Jak we wszystkich krajach, gdzie temperatury są wysokie, życie towarzyskie zaczyna się wieczorem. W dzień jest czas pracy, potem powrót do domu i chwila odpoczynku, a kiedy słońce przestaje palić, zaczyna się życie towarzyskie, nocne życie Ammanu.

Pierwszy przystanek robimy przy ruinach rzymskiego teatru. I kiedy już oswoję się z faktem, że patrzę na pozostałości budowli, która stoi tu od 2 tysięcy lat, to nagle uderza mnie widok dzieci jeżdżących na rolkach i grających w piłkę na placu przed ruinami starożytnej budowli. Trudno o lepszy przykład spięcia w jednym miejscu dwóch tak przecież odległych od siebie czasów i światów.

A potem jeszcze knafeh – ciastko z serem, flagowy deser jordański. Nasza cudowna przewodniczka, Amina, opowiada, że jej babcia robiła to ciastko z serem owczym, ale jest też wersja z kozim serem. Posypany orzechami knafeh rozpływa się w ustach i przekonujemy się, że Jordańczycy bardzo poważnie podchodzą do deserowej kwestii – zawartości cukru w cukrze. 🙂 I tu dygresja. Anthony Bourdain, kucharz, podróżnik i gawędziarz radził, by szukając najlepszego miejsca do spróbowania lokalnych potraw, rozglądać się i wypatrywać miejsca, gdzie zbierają się miejscowi. To oni są najlepszą gwarancją tego, że trafiliśmy w dobre miejsce. I że dobrze zjemy. Mam okazję przekonać się o tym, bo trafiamy do kafejki oblepionej jak plaster miodem przez dorosłych i dzieci. Przyglądają się z ciekawością i czekają na naszą reakcję po pierwszym kęsie słodkiego ciastka. Spróbuj nie uśmiechnąć się czując na języku smak słodyczy. Więc uśmiecham się i, w odpowiedzi, uśmiechają się do mnie siedzące obok młode Jordanki. Prawdziwe porozumienia ponad językami.

Petra nocą. I raz jeszcze jestem w Petrze. Do tego wspomnienia chciałam wrócić. Do Petry nocą. Wieczorem odbywa się tu przedstawienie, które przyciąga ludzi z całego świata. W głównej roli Skarbiec Faraona, podświetlony i magiczny.

Już sama droga przez wąski wąwóz robi wrażenie, bo oświetlają ją punktowe lampki, wydobywające z ciemności nocy tylko tyle, ile jest potrzebne, by bezpiecznie stawiać krok za krokiem. Całą drogę towarzyszyła mi pewność, że jestem tu tylko gościem i wrażenie, że wśród tych skał wciąż kryją się strażnicy Petry. Strażnicy przeszłości, broniący dostępu do świata, który odszedł w zapomnienie.

A potem jest przedstawienie. Przed oświetlonym symbolem Petry – Skarbcem Faraona – stoją dziesiątki lampionów. Ci, którzy przyszli zobaczyć widowisko siadają i zaczyna się oczekiwanie na spektakl. Jak w teatrze, na scenę, czyli plac przed wejściem do Skarbca, wychodzą gospodarze tego miejsca – Beduini. Zaczyna się opowieść. A towarzyszy jej melodia wygrywana na flecie. Już w trakcie spektaklu słyszę dobiegające z sąsiednich miejsc głosy. Po chwili przestaję je słyszeć i zostaje tylko Beduin, jego głos i flet w tle.

Już po przedstawieniu, w drodze powrotnej przez wąwóz, słyszę ludzi, którzy komentują to, co przed chwilą widzieli. Niektórzy mówią, że można było to zrobić lepiej, bardziej profesjonalnie, że w grze Beduina słychać było czasem fałszywe nuty. I przypominam sobie te wszystkie koncerty, na których świetni artyści czasem „nie trafiają w nutę”. Ale wszyscy pod sceną wiedzą, że to nie jest najważniejsze, że nie o to chodzi. Chodzi o poczucie bycia razem, o wspólne przeżycie wyjątkowej chwili. Czy widowisko w Petrze można zrobić „zawodowo”? Pewnie, że można. Ale znowu – nie o to chodzi. Już dziś pojawiają się opinie, że wystarczą lampiony, że kolorowe reflektory oświetlające Skarbiec są przesadą. Jak ze wszystkim – ilu ludzi, tyle opinii.

I jeszcze jedno. Kiedy spacerowałam po Petrze w świetle dnia, widziałam wielu młodych Beduinów ze smartfonami. Oglądają mecze, słuchają muzyki. Gdzieś, między ścianami wąwozu, słyszałam arabski i amerykański rap. To młode pokolenie miejscowych. Młodzi biegną. Biegną do przodu. Biegną szybko. Wiedzą, jak wyglądają koncerty, widzą ich oprawę i rozmach. Ale pamiętać trzeba, że w społeczności beduińskiej bardzo silna jest hierarchia plemienna. U Beduinów o stylu życia wciąż decyduje starszyzna. A starszyzna nie ogląda koncertów Eminema. W tej społeczności życie toczy się ustalonym rytmem. I za sprawą tego samego rytmu młodzi kiedyś dorosną i zaczną decydować.

Jakie decyzje podejmą? Czy pod Skarbcem Faraona pojawią się tancerze w fikuśnych strojach, tańczący do zawodowo przygotowanej choreografii? Nie wiem. Ja się cieszę, że miałam szansę
zobaczyć to widowisko ze wszystkimi jego niedoskonałościami. To one sprawiły, że czułam się świadkiem czegoś wyjątkowego, czegoś prawdziwego. I tego Wam życzę – żebyście zdążyli
zobaczyć Petrę, zanim zmieni się w perfekcyjnie funkcjonujący projekt.

Macie ochotę na wyprawę do Jordanii wraz z nami? Tu szukajcie szczegółów i terminów. 

autorka: Małgorzata Leśniak

zdjęcia: Grzegorz Buśko 

Maroko. Coraz bardziej zielone Maroko. Tak nazywa się rządowy program. Ambicją króla Mohameda VI jest właśnie Zielone Maroko. Chce uczynić tę niełatwą ziemię – pełniejszą życia. I póki co, dzięki doprowadzanej wszędzie wodzie i determinacji Marokańczyków plan ten realizuje z powodzeniem. 

Zielone Maroko zaskakuje. Nie tylko szmaragdowym odcieniem wzdłuż wybrzeża, rozlewającym się coraz głębiej, ale i pojawiającą się bielą. Śnieg nie jest może i czymś nadzwyczajnym, ale nie zdarza się zbyt często. Budzi raczej radość niż konsternację. Ot szybko minie.

Na ergu śniegu nie ma. Mróz bezlitośnie smaga suchy kamienisty krajobraz. Surowa dolina pomiędzy Atlasem wysokim a średnim. Bezkres. Cisza. Zimno, Surowo. Majestatycznie. Jak sam Atlas. Tytan podtrzymujący na swoich barkach niebo. To on miał być inspiracją do nadania nazwy temu największemu w Afryce Północnej masywowi. Choć Berberowie mają swoje – własne tłumaczenie. Atlas w ich języku oznacza Tego, który pożera Słońce.

Pustynna przestrzeń zmienia się gwałtownie. Suchy, płaski, kamienisty erg nagle przekształca się w malownicze wydmy. Jak z obrazka, albo pocztówki. Nierealnie złote fale odcinają się radykalnie od błękitu nieba. Chmurki dopełniają tę malarską kompozycję. Jednym słowem po prostu magiczna Sahara. 

Aż trudno uwierzyć, że pod tym piaskiem kryją się podziemne jeziora. Zasoby słodkiej wody znaleźli geolodzy podczas poszukiwań złóż ropy i gazu. My jednak przyjechaliśmy tu, by poznać gościnę Berberów. Koczowniczy lud od wieków żyjący w skrajnie trudnych warunkach.

Berberyjskie wioski. Prostota porusza. Ile trzeba mieć w sobie determinacji i nadludzkiej siły, by tu żyć? Dzieci nie chodzą do szkoły, choć rząd stosował rozmaite zachęty  a nawet nakazy, by to zmienić. Największy analfabetyzm występuje właśnie wśród ludów koczowniczych. Nomadowie odrzucali te oferty. Teraz edukatorzy odwiedzają takie wioski, by choć w ten sposób do nich dotrzeć z podstawową wiedzą.

Siadam przy kobiecie piekącej chleb w palenisku. Jesteśmy same. Chwila intymności. Pytam o imiona dzieci. Ona odpowiada po berberyjsku. W namiocie jest trzecie – Josef. Idź zobacz – mówi. Wiem, że nie wolno turystom zaglądać do ich “domów”. Ale jak nie skorzystać z takiego zaproszenia?

Będziemy tam jeszcze nie raz. Jedziecie z nami? Szczegóły znajdziecie TU 

autorka: Agnieszka Kledzik 

Na skraju puszczy amazońskiej, pomiędzy wzgórzami, ukryte przez cztery stulecia przed ludzkim wzrokiem, leży jedno z najbardziej tajemniczych miast na świecie. XV-wieczne ruiny Machu Picchu w Peru. Inkaskie miasto, ale czy na pewno miasto? Co do tego nie ma pewności. Czy była to aglomeracja dla inkaskiej elity z dużą liczbą miejsc kultu, w których cześć oddawano nie tylko Bogu Słońce. Czy tylko i wyłącznie rozbudowana świątynia Inti, w której mieszkały kapłanki: Dziewice Słońca?

Zaledwie kilka dni po przesileniu zimowym, które przypada 21 czerwca, tuż po wschodzie słońca docieramy na miejsce. By przekonać się jak bardzo jest to magiczne miejsce i czas. Czekamy cierpliwie, aż słońce podniesie się znad wzgórza. I wtedy właśnie wyłania się, dokładnie pomiędzy dwoma szczytami. To czas na oddanie czci Matce Ziemi. Pacha Mama wysłuchuje próśb, a liście koki – świętej rośliny Peruwiańczyków spełniają rolę ofiary.

Świątynia Trzech Okien – promienie słońca podczas przesilenia zimowego padają na ten prostokątny kamień i tworzą cień czakany, czyli indyjskiego krzyża, który reprezentuje kosmiczny ład. Trzy okna to Hanan Pacza – niebiański świat reprezentowany przez kondora, potem zwykły świat, czyli Kay Pacza, którego uosabia puma oraz świat podziemny Uku Pacha, którego patronem jest wąż.

Znakomicie utrzymane tarasy, na których uprawiano ziemniaki czy kukurydzę, dziś porastają kwiaty i krzewy w tym najświętszej rośliny – koki. Świetnie zachowane mury świątyń i domów – peruwiańska selwa ukryła przed hiszpańskimi konkwistadorami. Na szczęście. Oni traktowali świadectwo inkaskiej kultury… prochem. Kamienne idealnie dopasowane, docięte na styk, ułożone bez zaprawy. Jak tego dokonali? W XV wieku? Bez dostępu do zaawansowanej technologii. W dodatku wytrzymałe na trzęsienia ziemi? Do dziś jest nierozwiązaną zagadką. Naukowcy cytowani przez National Geographic twierdzą, że Machu Picchu zostało jedynie rozbudowane przez Inków, a istniało tam co najmniej od 6 tysięcy lat.

Naprzeciw Machu Picchu – Starej Góry, czyli najwyższego wzniesienia w okolicy dumnie wznosi się Młoda Góra. Wspinaczka na szczyt Wayna Picchu jest mozolna. Stromo i wąsko. Ale opłaca się dla takich widoków. W dole wije się święta rzeka Urubamba, w oddali widać ruiny całego miasta. Ponad 2,660 metrów nad poziomem morza.

Powrót tą samą drogą. Najpierw autobus zgrabnie pokonujący serpentyny w dół do Aguas Calientes. Nie ma tam samochodów. Jedynie autobusy i pociąg przeciskający się pomiędzy domami. Droga do Ollantaytambo. Tu także świadectwo niezwykle wytrzymałej i ekstremalnej architektury. To są spichlerze. Zbudowane tak, by działały jak współczesna lodówka.

Pomiędzy Machu Picchu a Cusco – rozpościera się Święta Dolina Inków. Z świetnie zachowanymi ruinami świadczącymi o potędze inkaskiego imperium. Czas na Chinchero. Mała przerwa na herbatę i odpoczynek. Seniora Marlen prowadzi stowarzyszenie, które kultywuje tradycyjne metody wyrobu tkanin z wełny alpaki. Kobiety ręcznie czyszczą runo w wodzie ze startym korzeniem saqta, który pieni się naturalnie. Potem powstaje nić. Dalej farbowanie. Tylko naturalnymi metodami. Do barwienia wełny używa się roślin i ziół. Kolor czerwony uzyskuje się z robaczków żyjących na kaktusach. Cochinilla z dodatkiem soli nabiera pomarańczowej barwy, a z kamieniem wulkanicznym osiąga głębię rubinu.

W Chinchero do dziś używa się tarasów inkaskich, już nie pod uprawę, ale choćby do konserwowania ziemniaków. W dzień w pełnym słońcu się suszą, a w nocy mrożą. I tak przez wiele dni. To jedna z ponoć pięciu tysięcy odmian ziemniaków istniejących w Peru. Tu już widać rękę hiszpańskich najeźdźców. Na tym czego się nie udało do końca wysadzić w powietrze budowali kościoły. Tak więc miesza się ta kultura inkaska z kolonialną w tle ośnieżonego szczytu. Veronica góruje nad doliną.

Moray. Laboratorium Inków. Tak je nazywali. W tym miejscu Inkowie krzyżowali ze sobą różne odmiany roślin. Powstawały w ten sposób nowe gatunki ziemniaków, kukurydzy, zbóż… Odporne na trudny klimat, na wysokość, bo tu uprawia się pola na wysokości nawet 4 tys. m.n.p.m. Te tarasy są nawadniane, a różnica temperatury między górnymi, a dolnymi wynosi 15 stopni. Coraz bardziej zaskakuje geniusz Inków.

Nieopodal Moray leży miasto Maras. Ze skał wypływa strumyczek. Bardzo słony. Inkowie pobudowali w tym miejscu ponad 4 tys. salin do dziś wykorzystywanych przez miejscową ludność. Słona woda napełnia zbiorniki, a gdy wyparuje na słońcu zbiera się sól. Zwykłą białą, nieco niżej różową mineralizowaną oraz sól wykorzystywana do leczniczych kąpieli.

Dalej Świętą Doliną Inków docieramy do Pisac. Co w języku keczua oznacza kuropatwę i taki kształt nadano miastu. To kolejne świadectwo wielkiego geniuszu Inków. Gdy umierał władca, był mumifikowany i pozostawał wraz z rodziną w swoim pałacu. Następca musiał więc wybudować sobie nowy. I tak podążając z miejsca na miejsce, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że imperium Inków zbudowane w zaledwie 300 lat a obejmujące dzisiejsze Peru, Ekwador oraz częściowo Boliwię, Kolumbię, Chile i Argentynę było wręcz magicznym przedsięwzięciem.

I tak dotarliśmy do Cusco. W języku keczua oznacza pępek świata. To była stolica imperium Inków, z którą rozprawili się hiszpańscy najeźdźcy. Dziś miasto na wysokości niemal 3,4 tys. M n.p.m. zamieszkuje ponad 300 tysięcy ludzi. W czasach kolonialnych świątynie inkaskie zostały zamienione na kościoły. Taki los spotkał Coricanchę – Świątynię Słońca, która po częściowym zburzeniu i odbudowaniu już w stylu kolonialnym stała się klasztorem dominikanów. Współcześni cuscenios dumni są ze swojej inkaskiej przeszłości. Jednak przez wieki chrystianizacji tych terenów przyjęli chrześcijaństwo, ale na swój własny sposób. Obdarzając Marię przymiotami Pacha Mamy, a Chrystusa traktując jako wielkiego szamana. Praktykują synkretyzm religijny, w którym rdzenne wpływy mieszkają się z narzuconą przez Hiszpanów kulturą i religią.

Widać to podczas Święta Słońca. Initi Raymi obchodzone w Cusco 24 czerwca jest najważniejszym wydarzeniem w roku dla mieszkańców całego regionu. Mieszają się kościelne uroczystości z państwowymi oraz z plemiennymi. Święto zaczyna się o świcie w dawnej Świątyni Słońca – Quricancha, później przenosi się na Plaza de Armas. I dalej do Sacsayhuaman. To przedstawienie jest doskonałym teatrem dla turystów. Dla cuscenios oznacza jednak więcej. To część ich tożsamości. Inscenizację, gdzie cześć oddaje się nie tylko Inti, nie tylko Pacha Mamie, ale też największemu inkaskiemu władcy, który był twórcą potęgi tego miasta. Historyczny Pachaqutek do dziś jest szczerze uwielbiany przez mieszkańców.

Każdy strój reprezentuje inną część kraju: od pustynnych terenów nad Pacyfikiem, po ludzi gór żyjących w wysokich Andach, aż po mieszkańców puszczy Amazońskiej… Inti Raymi trwa do późnych godzin nocnych. Całe miasto wypełnia muzyka i taniec.

Wyruszamy tam w tym roku kilka razy – szczegóły znajdziecie TU 

autorka: Agnieszka Kledzik 

Narodowy Park Chobe w Botswanie to najstarszy w tym kraju i jeden z największych rezerwatów przyrody na świecie. To dom dla wielu gatunków dzikich zwierząt. W tym i króla sawanny.

Lew afrykański w parku nad rzeką Chobe jest praktycznie, na wyciągniecie ręki, o ile dopisze nam szczęście. Tak było podczas te wyprawy. W pewnym momencie zza zarośli wyłoniły się dwa dorosłe samce, zwabione prawdopodobnie zapachem samic. Scenariusze w takiej sytuacji są nieprzewidywalne. Bo jak w każdej rodzinie może dochodzić do zgrzytów. Kto komu tu zagraża? W stadzie są młode. Potomstwo innego samca. Te lwy pozbawione są skrupułów. Idą, by je wyeliminować? Lwica ma świadomość, że to nie zabawa, że chodzi o przetrwanie jej dzieci z poprzedniego związku. Dlatego nie zawaha się, gdy trzeba będzie uderzyć. Jest też zwinniejsza.

Rolą lwów jest ochrona stada. Dlatego dużo i często śpią, jakby kumulując energię na sytuacje kryzysowe. Tu jednak w parku nikt im nie zagraża, no chyba że inny duży kot. No więc odpoczywają. A obowiązek polowania spada w tej sytuacji w głównej mierze na barki lwic.

Co jeszcze zobaczymy w parku? Majestatyczne kudu wielkie – dumnie prezentuje poroże. Pozuje cierpliwie. Podobnie jak impala, jego urocza kuzynka. Stworzona do przechadzania się po wybiegach. Tu celebrytów nie brakuje. Jedne wabią złocistą sierścią i niepodważalnym urokiem. Inne przyciągają wzrok wymyślnymi kształtami czy kolorami jak choćby lilak, który wybija się na tle konkurencji. Nieopodal zasiadł bielik afrykański. Monitoruje całą okolicę.

A w zaroślach kryje się żyrafa. Wiecznie nienasycona. By zaspokoić głód musi zjeść nawet 40 kg liści. To zaspokaja też jej zapotrzebowanie na wodę. Dzięki temu nie musi przyklękać czy stać w… rozkroku. Natura ukształtowała ją tak, że o ironio – ma za krótką szyję, by sięgnąć ziemi. Wyjątkowym przysmakiem dla niej jest akacja. Roślina ta zawiera DMT – substancję psychoaktywną. Długoszyja piękność jest więc ciągle na haju?

Afryka – 1 kontynent, 4 kraje – wyruszamy m.in. do Botswany w sierpniu 

autorka: Agnieszka Kledzik 

 

Republika Południowej Afryki – kraj kontrastów, dzikiej przyrody, bogactw naturalnych, z którego pochodzi 2/3 światowego wydobycia złota i kraj ogromnej biedy.

Kanion rzeki Blyde. Trzeci co do wielkości kanion na świecie. Malowniczy szlak wyznaczony przez rzekę ciągnie się na długości 26 km w północnej części Gór Smoczych. Rdzawe skały tworzą wymyśle kształty czarując oczy turystów. Tu też pod koniec XIX wieku rozgościli się poszukiwacze złota. To jednak dopiero początek trasy widokowej Panorama Route.

Three Rondavels – te charakterystyczne skały swoją nazwę zawdzięczają tradycyjnym, afrykańskim, okrągłym domom krytych trawą. Pierwotna nazwa tych szczytów oznaczała jednak wodza i jego trzy żony. Odsłoniły się w całym swym majestacie. Choć nie było co do tego pewności po deszczowym poranku.

I dalej droga przez pola, lasy… Gdyby nie świadomość, że w dali rosną nie buki, nie olchy, lecz eukaliptusy, można by się poczuć dziwnie swojsko. Droga prowadzi do 6-milionowego Johannesburga – Złotego Miasta, którego fundamenty powstały na tym szlachetnym kruszcu. Największego miasta w RPA i wciąż pełnego kontrastów.

Zaledwie 20 kilometrów dalej Soweto. Jednolite. Czarne. Z dramatyczną historią. Wybudowane przez białych dla czarnych. Największe getto do czasu upadku apartheidu, zbrodniczego systemu opartego o segregację rasową. Stąd poszła iskra wyzwolenia, gdy biali zaczęli strzelać do protestujących… dzieci. Tu jest dom Nelsona Mandeli – pierwszego prezydenta RPA wybranego w wolnych wyborach w 1994 roku. Nieopodal mieszkał jego przyjaciel – anglikański biskup Desmond Tutu. Obaj zostali laureatami Pokojowej Nagrody Nobla.

Dziś oficjalnie to miasto zamieszkuje 2 mln ludzi. Nieoficjalnie nawet 5 milionów. Te dwie wieże chłodnicze elektrowni stanowią symbol tego czarnego miasta.

Park Krugera – największy w Afryce Południowej. Na 20 tysiącach kilometrów kwadratowych żyje pół tysiąca gatunków ptaków i niemal 150 gatunków ssaków, w tym tak zwana Wielka Piątka Afrykańska, którą tworzą: słoń, nosorożec, bawół, lampart i lew.

Ten ostatni w towarzystwie partnerki spożywa właśnie wieczerzę. Antylopę? Zebrę? Na mniejsze nie opłaca się polować. Nonszalancko dość. Nie robiąc sobie nic z podglądających ich po drugiej stronie stawu. Ona zaś odpoczywa. Po polowaniu zapewne. Przygotowanie kolacji dla króla zwierząt może wyczerpać.

To na barkach lwic spoczywa ten trudny obowiązek wykarmienia stada. Ta wcale nie wybrała się na spacer po asfaltowej drodze. Stąd widać lepiej ukryte w wysokiej trawie… jedzenie. Jedzenie, które ma dobry słuch i potrafi szybko uciekać.

Pożywienie dla zwierząt roślinożernych też potrafi się bronić. Soczyste z początku liście drzew i krzewów z czasem, w miarę ich obskubywania stają się gorzkie, a nawet trujące. Drzewa w sobie tylko wiadomy sposób przekazują sobie nawzajem informację o wygłodniałym stadzie i nawet te w okolicy gorzknieją, zmuszając kopytne do dalszej migracji, a sobie zapewniając czas do odnowy.

Jeden kontynent i cztery kraje – ruszamy tam już w sierpniu 

autorka: Agnieszka Kledzik

Belgrad, stolica Serbii. Piękne miasto, przypominające polskie stare miasta, jeszcze przed “zastrzykiem” unijnych dotacji na renowacje. Piękni, życzliwi i… religijni ludzie. Przywiązanie do wiary prawosławnej widać na każdym kroku.

Cerkiew św. Marka. Już przed wejściem kręci się sporo wiernych. Jeden z nich podchodzi do batiuszki i całuje go w dłoń. Rozmawiają serdecznie. Wewnątrz wysokie wnętrze wydaje się surowe. Dopiero przed ołtarzem widać przepych. Mozaiki misternie malują zadumę na twarzach świętych. Ołtarz spływa złotem. Poza tym surowo, tak jak i wierni, którzy w pośpiechu wpadają na chwilę. Starsi ludzie, młodzi mężczyźni, kobiety z siatkami w ręku… Kłaniają się obrazom, jedni całują, inni „omiatają” po wykonaniu znaku krzyża. Ot, taka prawosławna codzienność…

Cerkiew św. Sawy. Jedna z największych na świecie i wciąż w budowie. Postawiono ją na miejscu tej, którą strawił ogień w XVI wieku. Jej odbudowa rozpoczęła się trzy wieki później i trwa do dziś. Turyści mieszają się tu z wiernymi. Nikt na nikogo nie zwraca uwagi. Jedni przyszli po to, by delektować się i sycić oczy przepychem serbskiego Bizancjum, drudzy szukają tu duchowego pocieszenia. Jakby rozmawiali ze świętymi uwiecznionym na ikonach. W kościołach wschodnich ikona jest „czymś” więcej niż tylko wizerunkiem świętych. Ikonopisarz w ciszy, skupiony na modlitwie, osiąga połączenie z Duchem Świętym który prowadzi jego rękę. Ikona jest więc stworzona przez człowieka – narzędzie w rękach Boga.

Każda serbska rodzina ma swojego patrona. Ta tradycja ciągnie się jeszcze od czasów słowiańskich. Wraz z chrześcijaństwem pogańskich bożków trzeba było wymienić na chrześcijańskich świętych. Patron rodziny przechodzi z ojca na syna – taka wielowiekowa tradycja. O rodziny dbają więc święci tacy jak Maryja, ale są też bardziej lokalni święci jak Justyn, czy Kosma oraz bardzo popularni, czyli św. Jerzy i św. Mikołaj. Ten ostatni patronuje największej ilości rodzin. Swoje święto w prawosławnej Serbii ma 19 grudnia. Wierni świętują zawsze trzy dni. W tym czasie rodzina pod patronatem św. Mikołaja przyjmuje gości, bliższą i dalszą rodzinę, znajomych, sąsiadów. Trzeba ich nakarmić i napoić. Często trzeba wziąć urlop w pracy, by sprostać tym tradycyjnym obrzędom.

My wybieramy się tam w maju. Ruszymy śladem bałkańskich sanktuariów nie tylko w Serbii, ale i Czarnogórze, Chorwacji, Bośni i Hercegowinie.

autorka: Agnieszka Kledzik

Malta. Jedno z najmniejszych państw świata. Powierzchnia wyspy położonej na morzu Śródziemnym jest nieco mniejsza od… Krakowa. Archipelag maltański to też wyspy Gozo i Comino oraz wiele innych mniejszych niezamieszkałych wysepek.

Malta jest też jednym z najbardziej zaludnionych państw na świecie i ma największe zagęszczenie… zabytków. Są tu też budowle megalityczne sprzed wielu tysięcy lat. Ilu dokładnie? To do dziś jest nierozwiązaną zagadką. Najbardziej popularnym megalitem jest ta świątynia na wyspie Gozo. Według legendy miała ją wybudować Gigantka o imieniu Sansuna, która poczęła dziecko – hybrydę ze zwykłym mężczyzną. Gdy urodziła półczłowieka – półgiganta w ciągu jednej nocy zbudowała Ginatiję.

Ta świątynia do niedawna była uważana za najstarszą na świecie zbudowaną z ociosanych bloków kamienia. Zdetronizowało ją Gobekli Tepe w Turcji. Przy świątyni Ġgantija znajduje się muzeum z zachowanymi doskonale figurkami i co ciekawe im są starsze, tym są piękniejsze i bardziej precyzyjne. Pierwsi osadnicy zdaniem archeologów na Maltę mieli dotrzeć tu z oddalonej o nieco ponad 80 km Sycylii 7900 lat temu. Jak? Tego też już nie potrafią jednoznacznie określić.

Malownicze uliczki, tworzą plątaninę dróg, na których obowiązuje ruch lewostronny. To pozostałość po wpływach kolonii brytyjskiej. Maltańczycy sami wystąpili o zwierzchnictwo królowej angielskiej, mając dość dwuletniego panoszenia się Francuzów. Było to na początku XIX wieku. Wszędzie też znajdziemy pozostałości po starożytnych Rzymianach, Arabach, a nawet Fenicjanach, którzy zawitali tu już w 800 roku przed naszą erą. Zresztą ta bogata historia odbija się w miejscowym języku. Maltański to swoisty miks arabskiego i włoskiego a i ponoć wpływy Fenicjan też w nim słychać.

Potęgę maltańskiego archipelagu zbudowali Joannici. Zakon kawalerów maltańskich otrzymał wyspę od Karola V Habsburga jako lenno. Było to w 1530 roku. Joannici wygnani z wyspy Rodos nie mieli zamiaru tu się osiedlać, ale jednak z biegiem czasu, fortyfikując wyspę, budowali też kościoły i mieszkania dla siebie. Przez dwieście lat, zakon św. Jana z Jerozolimy doprowadził do rozkwitu wyspy. Najpierw surowe kościoły zaczęli ozdabiać najlepsi architekci i malarze. Nowa stolica Valletta – od nazwiska mistrza zakonu zapełniała się architektonicznymi perełkami. W mieście na wzgórzu wybudowali 365 kościołów. Dziś jest już ich więcej. Wiele z nich ma dwie wieże, a na nich dwa zegary. Każdy wskazuje inną godzinę – a to po to by zmylić diabła lub śmierć – jak kto woli. Zresztą dzwony kościelne, w tym najbardziej katolickim kraju na świecie, słychać co chwilę i… ani razu o pełnej godzinie.

Valletta – najdalej na południe wysunięta europejska stolica wpisana jest na listę UNESCO. Jednym z najcenniejszych zabytków jest katedra św. Jana Chrzciciela. Uznawana jest za jedną z najpiękniejszych świątyń barokowych. Wiele razy rabowana i odbudowywana. Ale dla miłośników sztuki to miejsce jest najważniejsze. W oratorium można stanąć oko w oko z mrożącą krew w żyłach sceną: ścięcie św. Jana Chrzciciela. Caravaggio maluje światłem pełną dramatyzmu scenę. Może tym bardziej wiarygodną, bo nad nim samym wsiało widmo kary śmieci za zabicie młodego mężczyzny. Artysta ukrywał się u joannitów, nawet wstąpił do zakonu, ale gdy pobił jednego ze współbraci został wydalony z zakonu i… uciekł na Sycylię. W katedrze w Vallettcie wisi jeszcze jeden jego obraz. Św. Hieronim Piszący.

Urokliwe uliczki w mieście Mellieha szczególnie dobrze prezentują się po zmroku. Sanktuarium Maryjne góruje nad miastem z największą piaszczystą plażą na wyspie. Tu też w czasie II wojny światowej mieszkańcy Malty wydrążyli w miękkiej skale największy schron. W trakcie włoskich czy niemieckich nalotów mogło się tu schronić nawet 4 tysiące osób. Czasem nie wychodzili stąd całymi dniami, dlatego zorganizowali tu choćby porodówkę czy kaplicę.

Port w Marsaxlokk. Tu znów widać, jak różne wpływy kulturowe przenikały się wzajemnie przez wieki. Łodzie i rybaków przed nieszczęściem chroni umieszczone na dziobie oko Horusa. Staroegipski symbol szczęścia i ochrony. Domy zbudowane z wapienia o piaskowym kolorze krzyczą barwą drzwi. Także i tu w porcie. Tworząc cudownie kolorową i przyciągającą oczy mozaikę.

To co jednak przyciąga najbardziej tu turystów z całego świata to krystaliczna woda. Błękitna Laguna w pobliżu wyspy Comino pomiędzy Maltą a Gozo. Woda osiąga tu kolor głębokiego szafiru, gdy odbija się w słońcu od skał. Gdy trafi na piaszczyste podłoże szafir przechodzi w szmaragd… Pocztówkowe obrazki sprawiają, że nie brakuje tu miłośników sportów wodnych i tych, którzy po prostu lubią sycić oczy takim wspaniałym widokiem.

autorka: Agnieszka Kledzik

Odkrywanie Arabii Saudyjskiej to jedna z najfajniejszych przygód w moim podróżniczym życiu. Znów przekonuję się, że stereotypy i uprzedzenia w dużej mierze wynikają z niewiedzy i bezkrytycznej wiary w to, co zobaczyliśmy i przeczytaliśmy w coraz bardziej, niestety, niewiarygodnych mediach. Rzeczywistość zaś bywa zaskakująca.

Kiedy dowiedziałem się, że mam prowadzić wyjazdy z grupami do Arabii Saudyjskiej, nie ukrywam, zaniepokoiłem się. Strzępy informacji na temat tego kraju, które miałem w głowie to głównie mroczne wizje islamskiej teokracji, monarchii absolutnej, w której król jest bogiem,  poniewierka kobiet, w każdym aspekcie życia totalnie zależnych od mężczyzn, sprowadzonych do roli obywateli drugiej kategorii, zamkniętych w domach. Do tego prawo szariatu, zgodnie z którym, nawet za drobne przewinienia przewidziana jest chłosta, za kradzież obcina się rękę, a za większe przestępstwa traci się głowę podczas publicznych egzekucji. A wszystkiego pilnują umundurowane służby z policją religijną na czele…

Internet jest pełen takich informacji, filmów, zdjęć. A wszystko to jak się okazuje bzdury. Wszystko nieaktualne. Odeszło do przeszłości. Wyjazdy wychodzą fantastycznie. Wszyscy wracamy zachwyceni, szczęśliwi i natychmiast pojawiają się nowi chętni na tę przygodę. Warto. Zapraszam.

Kraj zmienia się, otwiera i liberalizuje w niewiarygodnym tempie, za którym często nie nadążają sami Saudyjczycy. Co się stało? Skąd ta zmiana? Wynika ona z pokoleniowej wymiany władzy. Od 1932 r. gdy po wiekach uzależnienia od imperium osmańskiego i walk międzyplemiennych, powstała Arabia Saudyjska jako państwo, władzę sprawował Abd al-Aziz ibn Su’ud. W amerykańskiej terminologii nazwalibyśmy go „ojcem założycielem”. Kimś jak Waszyngton lub Piłsudski.

Po jego śmierci w 1953 r. władzę sprawowali jego synowie. A dzieci miał masę. Jako, że w Arabii Saudyjskiej poligamia jest elementem kultury i religii, ilość jego potomstwa szacuje się na ponad 100, z czego 45 synowie. Jednym z nich jest obecny król Salman ibn Abd al-Aziz Al Su’ud (obecnie 87 letni), który zaraz po dojściu do władzy w 2015 r. mianował księciem koronnym swojego syna, wówczas 30 latka, Muhammada ibn Salmana ibn Abd al-Aziza Al Su’uda, zwanego w skrócie MBS. I wtedy się zaczęło. Zmiany, zmiany, zmiany…

Młody następca tronu de-facto już rządzi krajem. To co jeszcze niedawno wydawało się niemożliwe staje się faktem. MBS ukrócił przywileje i finansowanie członków rządzącej dynastii (największa rodzina królewska na świecie – ok. 20 tys. ludzi), tonuje co bardziej radykalnych islamskich duchownych, zlikwidował policję religijną, sprowadza do kraju liczne zagraniczne inwestycje, rozprawia się z korupcją, wprowadza podatki (do tej pory ich nie było), ogranicza przywileje socjalne, a co za tym idzie państwowe rozdawnictwo. Można już słuchać zachodniej muzyki i oglądać zachodnie filmy. Organizuje się nawet koncerty.

Dał też wiele praw kobietom. Z naszej perspektywy są oczywiste, ale w Arabii Saudyjskiej od zawsze stanowiły podstawę struktury społecznej i tradycji. Saudyjki mogą już prowadzić auta, same wychodzić do kawiarni i siedzieć tam z mężczyznami (także obcymi), same podróżować po kraju i nawet za granicę, mogą pracować w tych samych miejscach z mężczyznami, chodzić z odkrytą twarzą i głową. Tak, tak. Wiem. Tak oczywiste, że aż śmieszne, ale wierzcie mi, z punktu widzenia saudyjskiego społeczeństwa to prawdziwa rewolucja. Do tej pory we wszystkich powyższych czynnościach kobietom musieli towarzyszyć męscy opiekunowie – ojcowie, mężowie, kuzyni czy nawet synowie.

MBS otworzył również kraj na turystów. Od 2 lat, po raz pierwszy w historii, zaczęto wydawać wizy turystyczne. Do tej pory jedyni obcokrajowcy przybywający do Arabii Saudyjskiej to pracujący na kontraktach specjaliści związani z przemysłem naftowym, stanowiącym główne źródło dochodu kraju (przede wszystkim Amerykanie) oraz ekspaci (głównie z Indii, Bangladeszu, Syrii, Pakistanu, Filipin i Afryki Subsaharyjskiej) wykonujący najprostsze, niewymagające kwalifikacji prace. I tu ciekawostka. W kraju liczącym niewiele ponad 30 mln. mieszkańców (a prawie siedmiokrotnie większym od Polski), aż 1/3 (ok. 10 mln) to właśnie ekspaci. Bez nich Arabia Saudyjska dosłownie stanęłaby w miejscu.

MBS, którego ambicją jest zdywersyfikowanie źródeł dochodu i uniezależnienie kraju od ropy, wprowadza w życie plan modernizacji swojego pustynnego królestwa o nazwie Saudi Vision 2030, inwestując m.in. w rozwój branży turystycznej. Na niezmiernie długiej linii brzegowej kraju i wyspach powstają dziesiątki hoteli i nowoczesnych kurortów, odnawiane są zabytki i całe dzielnice, starych, średniowiecznych miast, remontowany i rozbudowywany jest, już teraz zresztą fantastyczny, system dróg i autostrad. A przede wszystkim liberalizują się obyczaje, co sprawia, że przebywanie tam jest niezmierną przyjemnością. Tak miłych, otwartych, i gościnnych ludzi nie spotkałem dotąd nigdy i nigdzie. Jako, że wielu z nich nigdy nie miało kontaktu z obcokrajowcami podróżującymi po ich kraju, spotykając nas wręcz emanują serdecznością i ciekawością. Jesteśmy dla nich nowością i swego rodzaju „oknem na świat”.

Do tego gościnność jest niejako wpisana w tradycję islamu, więc często zdarzało nam się, że całą grupą zapraszano nas na wystawne obiady do prywatnych domów czy po prostu na posiadówkę przy kultowych daktylach i słabej arabskiej kawie z nieprażonych ziaren, o charakterystycznym zielonkawym kolorze. Nigdy nie zapomnę, jak właściciel hotelu, w którym wynikło drobne nieporozumienie z rezerwacją, przepraszając wręczył mi przedpłacony rachunek za śniadanie, które ufundował całej grupie w pobliskiej restauracji, wydając na to kilkaset dolarów. To była 10-cio daniowa poranna uczta. Przyznam, że aż nam się głupio zrobiło. Gdziekolwiek byliśmy okazywano nam pomoc i sympatię. Czy byli to sprzedawcy w sklepach, czy obsługa hoteli, czy policja, czy po prostu zwykli przechodnie.

Oczywiście, przyzwoitość nakazuje respektowanie miejscowej kultury i religii, ale nawet gdy wchodząc do meczetów miałem nieco zbyt krótkie spodnie lub kobietom lekko odkryło się ramię lub kolano, miejscowi podchodzili do tego ze zrozumieniem i tolerancją. A że większość z nich lepiej lub gorzej włada angielskim, problemów komunikacyjnych prawie nie było, a gdy czasem się pojawiły, sprawę rozwiązywał tłumacz google. Internet działa tu doskonale, choć niektóre strony (zwłaszcza pornograficzne i krytykujące islam oraz rodzinę królewską) są zablokowane. Czuliśmy się komfortowo i niezmiernie bezpiecznie. W związku z ostrym prawem i surowymi karami, przestępczość tu prawie nie istnieje, a do tego wszyscy mieliśmy odczucie, że turysta jest nietykalny.

Arabia Saudyjska ma do zaoferowania turystom naprawdę wiele i oprócz dwóch świętych miast islamu – Mekki i Medyny, częściowo zamkniętych dla ludzi niebędących muzułmanami, wszędzie można swobodnie podróżować. Fantastyczne krajobrazy, kuchnię, historię zmieszaną z nowoczesnością, chłonie się tu garściami.

Ogromne wrażenie robi właściwie wszystko. Nowoczesna, pełna drapaczy chmur stolica – Rijad. Siedmiomilionowa metropolia mająca ambicje konkurowania z Dubajem. Drugie co do wielkości miasto kraju – Dżudda, z cudownym starym miastem, niepowtarzalnym klimatem Orientu, kosmopolityczna, z ważnym portem pasażerskim, brama do Mekki, przez którą co roku przewijają się miliony pielgrzymów udających się w pielgrzymkę do tego świętego miasta islamu.

Wspaniałe średniowieczne miasta, wioski, fortece, warownie, zamki, w charakterystycznym stylu, zbudowane z gliny i słomy, których są tu setki. Niesamowite góry na południu kraju, z wijącymi się dziesiątkami mil serpentynami, po których jazda dostarcza nieziemskich wrażeń. „Saudyjskie Zakopane” – Abha z pobliskim Parkiem Narodowym Asira i najwyższym szczytem kraju Dżabal as – Sauda, wznoszącym się na 2985 m. n.p.m. (prawie 10 tys. stóp) i licznymi, malowniczymi szlakami trekingowymi.

Największa na świecie oaza Al Ahsa z położonym na jej terenie miastem Al-Hofuf. Starożytny Nadżran, położone blisko granicy z Jemenem miasto ze wspaniałym targiem, gdzie można kupić oryginalne, ręcznie robione arabskie ozdoby, ubrania, olejki, perfumy, doskonałe jedzenie i rożnego rodzaju pamiątki. Takich targów w Arabii Saudyjskiej jest więcej i za każdym razem, będąc na nich, miałem wrażenie przeniesienia się w czasie.

Doskonale zachowane, pustynne miasto Hegra z I w. p.n.e. Zbudowane przez Nabatejczyków, ten sam lud, który zbudował słynną jordańską Petrę (notabene to najlepiej zachowane tego typu budowle na południe od Perty i pierwszy obiekt w Arabii Saudyjskiej wpisany na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO).

Jedne z najlepiej zachowanych i najstarszych rysunków naskalnych na świecie w pobliżu miasta Jubbah. Płytko położone, nieziemskie rafy koralowe, które można podziwiać godzinami jedynie z rurką do nurkowania, niczym nie ustępujące tym w Egipcie ale za to bez tłumów. Wspaniałe, piaszczyste pustynie ciągnące się setkami mil i starożytne oazy na dawnych szlakach karawan oraz studnie do dziś wykorzystywane jako ujęcia wody. Dzikie wielbłądy pasące się obok dróg i targi wielbłądów, gdzie Beduini zaganiają swoje stada, także robią ogromne wrażenie. Kuchnia, która swoim smakiem i jakością powala na kolana…

I tak mógłbym długo, długo, długo. Odwiedzając wszystkie te miejsca, przejeżdżając tysiące mil, zrozumiałem, że kraj ten jest tak wielki i różnorodny, że za każdym pobytem tutaj odkrywa się coś nowego.

A co najważniejsze, kraj jest naprawdę „dziewiczy”. Nietknięty i niezepsuty masową turystyką. Mimo otwarcia na świat, przyjezdnych jest tu jeszcze naprawdę niewielu. To zaledwie początek masowego ruchu turystycznego. W ciągu kilku lat, Arabię Saudyjską prawdopodobnie zaleje fala przybyszy z Zachodu, „zadeptując” zabytki i miasta, zmieniając tę cudowną mieszankę tradycji i nowoczesności, starego i nowego w komercyjny jarmark. Dlatego gorąco namawiam do odwiedzenia kraju Saudów, póki jest jeszcze nieskomercjalizowany, a mieszkańcy otwarci, nietraktujący turystów jako „zło konieczne”. Zapewniam, że nie będziecie żałować.

Autor: Jacek Winiarski

fot. pixabay

 

Elephant rock in Saudi Arabia

 

Zapraszamy na Mistrzostwa Świata w Piłce Nożnej – Katar 2022 – Doha i Dubaj