Maroko i jego niebieskie i czerwone miasta

Szafszawan – niebieskie miasto w Maroku. Nazwa wywodzi się od jego położenia. Szafszawan oznacza tyle co “między rogami” to dosłowny opis jego lokalizacji – dolina pomiędzy dwoma szczytami.

A niebieski kolor, który rozsławił to miasto na cały świat, to spadek po Żydach. Zresztą dzięki wyznawcom Mojżesza miasto zawdzięcza swój rozkwit.

Ale od początku. W 1492 roku Izabela I Kastylijska i Ferdynand II Aragoński, którzy rządzili wówczas Hiszpanią wydali edykt z Alhambry, nazywany też edyktem o wygnaniu Żydów. Katoliccy władcy strasząc śmiercią dali starszym braciom w wierze dwie możliwości. Albo chrzest, albo opuszczenie kraju. Tak rozpoczęła się wielka emigracja Żydów do Maroka.

Większa grupa osiedliła się w Szafszawan. Zaczęli handlować solą i uczynili z niej tam środek płatniczy. To właśnie od soli wywodzi się angielskie słowo sallary – wynagrodzenie. Sefardyjczycy zaczęli swoje domy w Maroku malować na niebiesko. Dlaczego? Bo to kolor nieba. Dzięki temu czuli się bliżej Jahwe.

No i dziś tę tradycję podtrzymują Marokańczycy. Już nie ze względów religijnych, ale po to by zachować zabytkowy i unikatowy charakter miasta. Mieszkańcy dostają nawet dotacje na niebieskie farby. Bo dzięki temu, że jest to marokańskie Blue City – to są tu turyści.

Urokliwe wąskie i kręte uliczki to prawdziwy labirynt, w których łatwo się zgubić, a potem odnaleźć. Uwagę przyciągają stragany. Rzeczka tuż przy chodniku, widok na góry… To miasto ma wyjątkowy klimat.

Wschód słońca na wzgórzu. Na dziedzińcu malutkiego meczetu. Rano jest tu pusto. Show kradnie ten pies. Taki psikus, bo nie dostał jedzenia na czas. Psy, szczególnie te czarne mają w Maroku niełatwo. Ciąży na nich infamia. Za co? Wciekły pies miał ugryźć proroka Mahometa. Obrażenia były tak dotkliwe, że niechybnie prorok straciłby życie, gdyby nie kot, który wylizał mu rany. Wówczas zaczęły się goić.

Dlatego Maroko jest prawdziwym kocim rajem. Każdy muzułmanin ma obowiązek o nie dbać. Tu w Szafszawan mają specjalne domki na ulicach. Dzieci karcone są za zabawy z nimi. Koty korzystają tu dowoli z wolności i spokoju. Mają też dostatek.

Kolejnym kocim rajem jest Marrakesz. Kierujemy się w stronę Mediny, czyli starego miasta. Otoczone glinianym murem wąskie uliczki częściowo w remoncie mieszczą tu wszystkich. Handlarzy, robotników, turystów, a nawet zwierzęta.

Naszym celem jest pałac el-Bahia. Wybudowany nie tak dawno, bo w XIX wieku za czasów wezyrów i sułtanów z dynastii Alawitów, czyli tej samej, z której pochodzi obecnie panujący Mohamed VI. Mauretańskie łuki, fryzy, stiuki, mozaiki, inkrustowane elementy to miało cieszyć oczy nie tylko przybywających tu gości i dyplomatów, ale przede wszystkim sułtańskiego Haremu.

Tu kiedyś tańczyły nałożnice władcy do muzyki granej przez grajków… z zasłoniętymi oczami, bo… władca był tak zazdrosny o piękno swoich kobiet. Teraz pałac często gości tu turystów z całego świata. A i takie obrazki wcale nie są rzadkością.

W trakcie II wojny światowej, gdy faszyści zajęli Francję, czyniąc tym samym Maroko zależne od rządów Vichy – Hitler zażądał od sułtana Mohameda V wydania Żydów. Ten miał mu odpowiedzieć, że w Maroku nie ma Żydów. Są sami Marokańczycy. Tym samym uchronił tysiące ludzi od niechybnej śmierci.

Teraz Maroko staje się coraz bardziej postępowym państwem. Zresztą kobiety we wszystkich krajach Maghrebu mają zagwarantowane równouprawnienie. Nie muszą zasłaniać włosów hidżabami, a i na związki jednopłciowe nie patrzy się tak bardzo nieprzychylnym wzrokiem. Może dzięki temu Yves Saint-Larent i jego partner Pierre Berge odkupili najsławniejsze ogrody w Marrakeszu od spadkobierców orientalisty Jacques’a Majorelle, który założył ten uroczy ogród. Wielki kreator mody spędził tu większość swojego życia. Tu też po jego śmierci zostały rozsypane jego prochy.

A jak już jesteśmy przy śmierci, to najsławniejszy w Marrakeszu plac – nazywany jest “placem Umarłych”. Dawniej handlowano tu niewolnikami, wykonywano też publiczną karę śmierci – stąd ta mrożąca krew w żyłach nazwa. Po zmroku gromadzą się tu tłumy. Handlarzy, grajków, cyrkowców, czego tylko dusza zapragnie. Jest też coś dla ciała. Mini restauracje pod chmurką oferują świeże jedzenie.

A świeże owoce morza, czy rozmaite gatunki ryb – najlepiej smakują z targu w Essaouirze. Miasteczko nad Atlantykiem to kolejny punkt na mapie, który spina dwa nasze dominujące tematy. Koty i historię żydowską. Ale najpierw jedzenie.

Po to najświeższe warto wybrać się na targ rybny. Od wyboru do koloru. O resztki z kotami walczą mewy. Bywają zdeterminowane. Mewy potrafią naśladować miauczenie kotów, szczekania psa, a nawet płacz dziecka. Zwierzęta generalnie mają tu dobrze. Nic się nie marnuje. Essaouira to nietypowe miasto. W latach 60- było Mekką hipisów, bo ponoć na tej plaży grał sam Jimi Hendrix. Dziś czuć tu powiew artystycznej bohemy. Sprzedawcy też tu mają inne podejście do turystów. Nie narzucają się ze swoim towarem i bardzo dbają o czystość.

Ale miało być o Żydach. Kiedyś mieszkała tu bardzo duża społeczność żydowska. W latach 60. minionego stulecia wyjechali do Izraela pozostawiając puste domy. Pod koniec września chasydzi z całego świata przybywają do Essaouiry na grób cadyka – cieszącego się wielkim szacunkiem rabina Haima Pinto. Nam udało się wejść do jego domu, który dziś pełni funkcję synagogi. Ten słynący z cudów jasnowidz i nauczyciel cieszył się olbrzymią sławą w całym Maroku zarówno wśród Żydów jak i Arabów.

W 2020 roku rząd Izraela podpisał porozumienie z królem Maroka, na mocy którego ta zabytkowa dzielnica Mellah doczeka się remontu, by zachować żydowskie dziedzictwo dla pokoleń.

Bo to miasto ma wyjątkową historię. Założone prawdopodobnie przez Kartagińczyków, przejęte w III wieku przed naszą erą przez Berberów, później pod wpływem rzymskim, w VII wieku podbita przez Arabów, a później przez Portugalczyków – zresztą do dziś Essaouira bywa nazywana alternatywnie portugalską nazwą Mogador, a obecna nazwa to spadek po okupacji francuskiej.

No więc tak – jest piękna i inna. Tu jakby czas zwalnia jeszcze bardziej. Jak mówią jej mieszkańcy – wy macie zegarki, a my mamy czas. A Alizze, czyli słony wiatr od oceanu przynosi destrukcyjny dla glinianych kazb powiew… To miasto zapada w serce.

autorka: Agnieszka Kledzik 

Na skraju puszczy amazońskiej, pomiędzy wzgórzami, ukryte przez cztery stulecia przed ludzkim wzrokiem, leży jedno z najbardziej tajemniczych miast na świecie. XV-wieczne ruiny Machu Picchu w Peru. Inkaskie miasto, ale czy na pewno miasto? Co do tego nie ma pewności. Czy była to aglomeracja dla inkaskiej elity z dużą liczbą miejsc kultu, w których cześć oddawano nie tylko Bogu Słońce. Czy tylko i wyłącznie rozbudowana świątynia Inti, w której mieszkały kapłanki: Dziewice Słońca?

Zaledwie kilka dni po przesileniu zimowym, które przypada 21 czerwca, tuż po wschodzie słońca docieramy na miejsce. By przekonać się jak bardzo jest to magiczne miejsce i czas. Czekamy cierpliwie, aż słońce podniesie się znad wzgórza. I wtedy właśnie wyłania się, dokładnie pomiędzy dwoma szczytami. To czas na oddanie czci Matce Ziemi. Pacha Mama wysłuchuje próśb, a liście koki – świętej rośliny Peruwiańczyków spełniają rolę ofiary.

Świątynia Trzech Okien – promienie słońca podczas przesilenia zimowego padają na ten prostokątny kamień i tworzą cień czakany, czyli indyjskiego krzyża, który reprezentuje kosmiczny ład. Trzy okna to Hanan Pacza – niebiański świat reprezentowany przez kondora, potem zwykły świat, czyli Kay Pacza, którego uosabia puma oraz świat podziemny Uku Pacha, którego patronem jest wąż.

Znakomicie utrzymane tarasy, na których uprawiano ziemniaki czy kukurydzę, dziś porastają kwiaty i krzewy w tym najświętszej rośliny – koki. Świetnie zachowane mury świątyń i domów – peruwiańska selwa ukryła przed hiszpańskimi konkwistadorami. Na szczęście. Oni traktowali świadectwo inkaskiej kultury… prochem. Kamienne idealnie dopasowane, docięte na styk, ułożone bez zaprawy. Jak tego dokonali? W XV wieku? Bez dostępu do zaawansowanej technologii. W dodatku wytrzymałe na trzęsienia ziemi? Do dziś jest nierozwiązaną zagadką. Naukowcy cytowani przez National Geographic twierdzą, że Machu Picchu zostało jedynie rozbudowane przez Inków, a istniało tam co najmniej od 6 tysięcy lat.

Naprzeciw Machu Picchu – Starej Góry, czyli najwyższego wzniesienia w okolicy dumnie wznosi się Młoda Góra. Wspinaczka na szczyt Wayna Picchu jest mozolna. Stromo i wąsko. Ale opłaca się dla takich widoków. W dole wije się święta rzeka Urubamba, w oddali widać ruiny całego miasta. Ponad 2,660 metrów nad poziomem morza.

Powrót tą samą drogą. Najpierw autobus zgrabnie pokonujący serpentyny w dół do Aguas Calientes. Nie ma tam samochodów. Jedynie autobusy i pociąg przeciskający się pomiędzy domami. Droga do Ollantaytambo. Tu także świadectwo niezwykle wytrzymałej i ekstremalnej architektury. To są spichlerze. Zbudowane tak, by działały jak współczesna lodówka.

Pomiędzy Machu Picchu a Cusco – rozpościera się Święta Dolina Inków. Z świetnie zachowanymi ruinami świadczącymi o potędze inkaskiego imperium. Czas na Chinchero. Mała przerwa na herbatę i odpoczynek. Seniora Marlen prowadzi stowarzyszenie, które kultywuje tradycyjne metody wyrobu tkanin z wełny alpaki. Kobiety ręcznie czyszczą runo w wodzie ze startym korzeniem saqta, który pieni się naturalnie. Potem powstaje nić. Dalej farbowanie. Tylko naturalnymi metodami. Do barwienia wełny używa się roślin i ziół. Kolor czerwony uzyskuje się z robaczków żyjących na kaktusach. Cochinilla z dodatkiem soli nabiera pomarańczowej barwy, a z kamieniem wulkanicznym osiąga głębię rubinu.

W Chinchero do dziś używa się tarasów inkaskich, już nie pod uprawę, ale choćby do konserwowania ziemniaków. W dzień w pełnym słońcu się suszą, a w nocy mrożą. I tak przez wiele dni. To jedna z ponoć pięciu tysięcy odmian ziemniaków istniejących w Peru. Tu już widać rękę hiszpańskich najeźdźców. Na tym czego się nie udało do końca wysadzić w powietrze budowali kościoły. Tak więc miesza się ta kultura inkaska z kolonialną w tle ośnieżonego szczytu. Veronica góruje nad doliną.

Moray. Laboratorium Inków. Tak je nazywali. W tym miejscu Inkowie krzyżowali ze sobą różne odmiany roślin. Powstawały w ten sposób nowe gatunki ziemniaków, kukurydzy, zbóż… Odporne na trudny klimat, na wysokość, bo tu uprawia się pola na wysokości nawet 4 tys. m.n.p.m. Te tarasy są nawadniane, a różnica temperatury między górnymi, a dolnymi wynosi 15 stopni. Coraz bardziej zaskakuje geniusz Inków.

Nieopodal Moray leży miasto Maras. Ze skał wypływa strumyczek. Bardzo słony. Inkowie pobudowali w tym miejscu ponad 4 tys. salin do dziś wykorzystywanych przez miejscową ludność. Słona woda napełnia zbiorniki, a gdy wyparuje na słońcu zbiera się sól. Zwykłą białą, nieco niżej różową mineralizowaną oraz sól wykorzystywana do leczniczych kąpieli.

Dalej Świętą Doliną Inków docieramy do Pisac. Co w języku keczua oznacza kuropatwę i taki kształt nadano miastu. To kolejne świadectwo wielkiego geniuszu Inków. Gdy umierał władca, był mumifikowany i pozostawał wraz z rodziną w swoim pałacu. Następca musiał więc wybudować sobie nowy. I tak podążając z miejsca na miejsce, trudno nie oprzeć się wrażeniu, że imperium Inków zbudowane w zaledwie 300 lat a obejmujące dzisiejsze Peru, Ekwador oraz częściowo Boliwię, Kolumbię, Chile i Argentynę było wręcz magicznym przedsięwzięciem.

I tak dotarliśmy do Cusco. W języku keczua oznacza pępek świata. To była stolica imperium Inków, z którą rozprawili się hiszpańscy najeźdźcy. Dziś miasto na wysokości niemal 3,4 tys. M n.p.m. zamieszkuje ponad 300 tysięcy ludzi. W czasach kolonialnych świątynie inkaskie zostały zamienione na kościoły. Taki los spotkał Coricanchę – Świątynię Słońca, która po częściowym zburzeniu i odbudowaniu już w stylu kolonialnym stała się klasztorem dominikanów. Współcześni cuscenios dumni są ze swojej inkaskiej przeszłości. Jednak przez wieki chrystianizacji tych terenów przyjęli chrześcijaństwo, ale na swój własny sposób. Obdarzając Marię przymiotami Pacha Mamy, a Chrystusa traktując jako wielkiego szamana. Praktykują synkretyzm religijny, w którym rdzenne wpływy mieszkają się z narzuconą przez Hiszpanów kulturą i religią.

Widać to podczas Święta Słońca. Initi Raymi obchodzone w Cusco 24 czerwca jest najważniejszym wydarzeniem w roku dla mieszkańców całego regionu. Mieszają się kościelne uroczystości z państwowymi oraz z plemiennymi. Święto zaczyna się o świcie w dawnej Świątyni Słońca – Quricancha, później przenosi się na Plaza de Armas. I dalej do Sacsayhuaman. To przedstawienie jest doskonałym teatrem dla turystów. Dla cuscenios oznacza jednak więcej. To część ich tożsamości. Inscenizację, gdzie cześć oddaje się nie tylko Inti, nie tylko Pacha Mamie, ale też największemu inkaskiemu władcy, który był twórcą potęgi tego miasta. Historyczny Pachaqutek do dziś jest szczerze uwielbiany przez mieszkańców.

Każdy strój reprezentuje inną część kraju: od pustynnych terenów nad Pacyfikiem, po ludzi gór żyjących w wysokich Andach, aż po mieszkańców puszczy Amazońskiej… Inti Raymi trwa do późnych godzin nocnych. Całe miasto wypełnia muzyka i taniec.

Wyruszamy tam w tym roku kilka razy – szczegóły znajdziecie TU 

autorka: Agnieszka Kledzik 

Narodowy Park Chobe w Botswanie to najstarszy w tym kraju i jeden z największych rezerwatów przyrody na świecie. To dom dla wielu gatunków dzikich zwierząt. W tym i króla sawanny.

Lew afrykański w parku nad rzeką Chobe jest praktycznie, na wyciągniecie ręki, o ile dopisze nam szczęście. Tak było podczas te wyprawy. W pewnym momencie zza zarośli wyłoniły się dwa dorosłe samce, zwabione prawdopodobnie zapachem samic. Scenariusze w takiej sytuacji są nieprzewidywalne. Bo jak w każdej rodzinie może dochodzić do zgrzytów. Kto komu tu zagraża? W stadzie są młode. Potomstwo innego samca. Te lwy pozbawione są skrupułów. Idą, by je wyeliminować? Lwica ma świadomość, że to nie zabawa, że chodzi o przetrwanie jej dzieci z poprzedniego związku. Dlatego nie zawaha się, gdy trzeba będzie uderzyć. Jest też zwinniejsza.

Rolą lwów jest ochrona stada. Dlatego dużo i często śpią, jakby kumulując energię na sytuacje kryzysowe. Tu jednak w parku nikt im nie zagraża, no chyba że inny duży kot. No więc odpoczywają. A obowiązek polowania spada w tej sytuacji w głównej mierze na barki lwic.

Co jeszcze zobaczymy w parku? Majestatyczne kudu wielkie – dumnie prezentuje poroże. Pozuje cierpliwie. Podobnie jak impala, jego urocza kuzynka. Stworzona do przechadzania się po wybiegach. Tu celebrytów nie brakuje. Jedne wabią złocistą sierścią i niepodważalnym urokiem. Inne przyciągają wzrok wymyślnymi kształtami czy kolorami jak choćby lilak, który wybija się na tle konkurencji. Nieopodal zasiadł bielik afrykański. Monitoruje całą okolicę.

A w zaroślach kryje się żyrafa. Wiecznie nienasycona. By zaspokoić głód musi zjeść nawet 40 kg liści. To zaspokaja też jej zapotrzebowanie na wodę. Dzięki temu nie musi przyklękać czy stać w… rozkroku. Natura ukształtowała ją tak, że o ironio – ma za krótką szyję, by sięgnąć ziemi. Wyjątkowym przysmakiem dla niej jest akacja. Roślina ta zawiera DMT – substancję psychoaktywną. Długoszyja piękność jest więc ciągle na haju?

Afryka – 1 kontynent, 4 kraje – wyruszamy m.in. do Botswany w sierpniu 

autorka: Agnieszka Kledzik 

 

Republika Południowej Afryki – kraj kontrastów, dzikiej przyrody, bogactw naturalnych, z którego pochodzi 2/3 światowego wydobycia złota i kraj ogromnej biedy.

Kanion rzeki Blyde. Trzeci co do wielkości kanion na świecie. Malowniczy szlak wyznaczony przez rzekę ciągnie się na długości 26 km w północnej części Gór Smoczych. Rdzawe skały tworzą wymyśle kształty czarując oczy turystów. Tu też pod koniec XIX wieku rozgościli się poszukiwacze złota. To jednak dopiero początek trasy widokowej Panorama Route.

Three Rondavels – te charakterystyczne skały swoją nazwę zawdzięczają tradycyjnym, afrykańskim, okrągłym domom krytych trawą. Pierwotna nazwa tych szczytów oznaczała jednak wodza i jego trzy żony. Odsłoniły się w całym swym majestacie. Choć nie było co do tego pewności po deszczowym poranku.

I dalej droga przez pola, lasy… Gdyby nie świadomość, że w dali rosną nie buki, nie olchy, lecz eukaliptusy, można by się poczuć dziwnie swojsko. Droga prowadzi do 6-milionowego Johannesburga – Złotego Miasta, którego fundamenty powstały na tym szlachetnym kruszcu. Największego miasta w RPA i wciąż pełnego kontrastów.

Zaledwie 20 kilometrów dalej Soweto. Jednolite. Czarne. Z dramatyczną historią. Wybudowane przez białych dla czarnych. Największe getto do czasu upadku apartheidu, zbrodniczego systemu opartego o segregację rasową. Stąd poszła iskra wyzwolenia, gdy biali zaczęli strzelać do protestujących… dzieci. Tu jest dom Nelsona Mandeli – pierwszego prezydenta RPA wybranego w wolnych wyborach w 1994 roku. Nieopodal mieszkał jego przyjaciel – anglikański biskup Desmond Tutu. Obaj zostali laureatami Pokojowej Nagrody Nobla.

Dziś oficjalnie to miasto zamieszkuje 2 mln ludzi. Nieoficjalnie nawet 5 milionów. Te dwie wieże chłodnicze elektrowni stanowią symbol tego czarnego miasta.

Park Krugera – największy w Afryce Południowej. Na 20 tysiącach kilometrów kwadratowych żyje pół tysiąca gatunków ptaków i niemal 150 gatunków ssaków, w tym tak zwana Wielka Piątka Afrykańska, którą tworzą: słoń, nosorożec, bawół, lampart i lew.

Ten ostatni w towarzystwie partnerki spożywa właśnie wieczerzę. Antylopę? Zebrę? Na mniejsze nie opłaca się polować. Nonszalancko dość. Nie robiąc sobie nic z podglądających ich po drugiej stronie stawu. Ona zaś odpoczywa. Po polowaniu zapewne. Przygotowanie kolacji dla króla zwierząt może wyczerpać.

To na barkach lwic spoczywa ten trudny obowiązek wykarmienia stada. Ta wcale nie wybrała się na spacer po asfaltowej drodze. Stąd widać lepiej ukryte w wysokiej trawie… jedzenie. Jedzenie, które ma dobry słuch i potrafi szybko uciekać.

Pożywienie dla zwierząt roślinożernych też potrafi się bronić. Soczyste z początku liście drzew i krzewów z czasem, w miarę ich obskubywania stają się gorzkie, a nawet trujące. Drzewa w sobie tylko wiadomy sposób przekazują sobie nawzajem informację o wygłodniałym stadzie i nawet te w okolicy gorzknieją, zmuszając kopytne do dalszej migracji, a sobie zapewniając czas do odnowy.

Jeden kontynent i cztery kraje – ruszamy tam już w sierpniu 

autorka: Agnieszka Kledzik