Jordania – duchy przeszłości w Petrze i knafeh w Ammanie

Mam wrażenie, że Jordania na dobre urządziła się w mojej głowie na długo przed tym, zanim zobaczyłam ją na własne oczy. W specjalnej szufladzie leżały wspomnienia tego, co widziałam na zdjęciach i filmach, co słyszałam od znajomych. Dziś już wiem, że tu nie chodzi o to, by odznaczać kolejne miejsca z listy. Nie wystarczy zobaczyć. Jordania wyciąga ręce i wciąga, a każde miejsce wnika w nas i snuje własną opowieść.

Wyobrażenia swobodnie pląsają po głowie… Namieszam trochę w programie podróży, bo Petra wcale nie była pierwszym obrazem, który zobaczyłam w Jordanii. Ale przecież nie mogę zacząć inaczej. Najpierw był film „Indiana Jones i ostatnia krucjata” i Al-Chazna, najsłynniejsza budowla Petry. To właśnie w Skarbcu Faraona przechowywany był Święty Graal. Nie wierzycie? Zapytajcie pana Jonesa. 😉 Potem były widziane gdzieś zdjęcia, migawki z filmów i opowieści.

Starożytna Petra. Wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i ogłoszona jednym z nowych 7 cudów świata – Petra. Stolica Nabatejczyków, której rozkwit miał miejsce w czasach antycznych, od III w. p.n.e. do I w. n.e. O tym, jak trudno było odnaleźć drogę do położonej w skalnej dolinie Petry świadczy fakt, że ten, który ją odkrył dla współczesnego świata latami przekonywał do siebie miejscowych, by wskazali mu drogę do „Różowego Miasta”. Podróżnik Ludwig Burckhardt przekupił Beduinów i ci zdradzili sekretne przejście do wciśniętego między skały
miasta.

Petra. Czy jest taka, jak w moich wyobrażeniach? A czy wyobrażenia mogą dogonić życie? Petra zapiera dech w piersiach. Totalnie obezwładnia rozmachem, urodą i potęgą. W każdym kamieniu
i każdej ścieżce czuć tu wibracje energii. A przecież wiemy, że to nie jest wszystko, że dużą część starożytnego miasta wciąż kryją piaski. To „moja” Petra, Wy znajdziecie „swoją”. Ale żeby dotrzeć do starożytnej stolicy Nabatejczyków, najpierw trzeba przejść przez otoczony wysokimi ścianami wąwóz. I wchodzę w ten wąski tunel, a choć nie mam klaustrofobii, to wrażenie jest porażające. Stawiam krok za krokiem, a każdy fragment kamiennej ściany opowiada swoją część historii. O tych, którzy Petrę budowali. O tych, którzy tu żyli i o tych, którzy odeszli, bo musieli. Myślę o tym, jak wyglądało ich codzienne życie. Mieli swoje troski, swoje radości. Swoje dni chwały i dni klęski. Ślady po pokoleniach…

Petra pojawi się tu raz jeszcze, ale poczekam na noc i wtedy zatańczą duchy przeszłości. A teraz zamieszam w czasie – bo mogę. 😉

Amman by night… To mój pierwszy dzień w Jordanii. Pierwszy dzień w stolicy Haszymidzkiego Królestwa Jordanii. Pierwszy kontakt z tutejszymi kolorami, smakami i zapachami. Jest wieczór, a ulice tętnią życiem i zachwycają kolorami stoisk ciągnących się wzdłuż chodników. Jak we wszystkich krajach, gdzie temperatury są wysokie, życie towarzyskie zaczyna się wieczorem. W dzień jest czas pracy, potem powrót do domu i chwila odpoczynku, a kiedy słońce przestaje palić, zaczyna się życie towarzyskie, nocne życie Ammanu.

Pierwszy przystanek robimy przy ruinach rzymskiego teatru. I kiedy już oswoję się z faktem, że patrzę na pozostałości budowli, która stoi tu od 2 tysięcy lat, to nagle uderza mnie widok dzieci jeżdżących na rolkach i grających w piłkę na placu przed ruinami starożytnej budowli. Trudno o lepszy przykład spięcia w jednym miejscu dwóch tak przecież odległych od siebie czasów i światów.

A potem jeszcze knafeh – ciastko z serem, flagowy deser jordański. Nasza cudowna przewodniczka, Amina, opowiada, że jej babcia robiła to ciastko z serem owczym, ale jest też wersja z kozim serem. Posypany orzechami knafeh rozpływa się w ustach i przekonujemy się, że Jordańczycy bardzo poważnie podchodzą do deserowej kwestii – zawartości cukru w cukrze. 🙂 I tu dygresja. Anthony Bourdain, kucharz, podróżnik i gawędziarz radził, by szukając najlepszego miejsca do spróbowania lokalnych potraw, rozglądać się i wypatrywać miejsca, gdzie zbierają się miejscowi. To oni są najlepszą gwarancją tego, że trafiliśmy w dobre miejsce. I że dobrze zjemy. Mam okazję przekonać się o tym, bo trafiamy do kafejki oblepionej jak plaster miodem przez dorosłych i dzieci. Przyglądają się z ciekawością i czekają na naszą reakcję po pierwszym kęsie słodkiego ciastka. Spróbuj nie uśmiechnąć się czując na języku smak słodyczy. Więc uśmiecham się i, w odpowiedzi, uśmiechają się do mnie siedzące obok młode Jordanki. Prawdziwe porozumienia ponad językami.

Petra nocą. I raz jeszcze jestem w Petrze. Do tego wspomnienia chciałam wrócić. Do Petry nocą. Wieczorem odbywa się tu przedstawienie, które przyciąga ludzi z całego świata. W głównej roli Skarbiec Faraona, podświetlony i magiczny.

Już sama droga przez wąski wąwóz robi wrażenie, bo oświetlają ją punktowe lampki, wydobywające z ciemności nocy tylko tyle, ile jest potrzebne, by bezpiecznie stawiać krok za krokiem. Całą drogę towarzyszyła mi pewność, że jestem tu tylko gościem i wrażenie, że wśród tych skał wciąż kryją się strażnicy Petry. Strażnicy przeszłości, broniący dostępu do świata, który odszedł w zapomnienie.

A potem jest przedstawienie. Przed oświetlonym symbolem Petry – Skarbcem Faraona – stoją dziesiątki lampionów. Ci, którzy przyszli zobaczyć widowisko siadają i zaczyna się oczekiwanie na spektakl. Jak w teatrze, na scenę, czyli plac przed wejściem do Skarbca, wychodzą gospodarze tego miejsca – Beduini. Zaczyna się opowieść. A towarzyszy jej melodia wygrywana na flecie. Już w trakcie spektaklu słyszę dobiegające z sąsiednich miejsc głosy. Po chwili przestaję je słyszeć i zostaje tylko Beduin, jego głos i flet w tle.

Już po przedstawieniu, w drodze powrotnej przez wąwóz, słyszę ludzi, którzy komentują to, co przed chwilą widzieli. Niektórzy mówią, że można było to zrobić lepiej, bardziej profesjonalnie, że w grze Beduina słychać było czasem fałszywe nuty. I przypominam sobie te wszystkie koncerty, na których świetni artyści czasem „nie trafiają w nutę”. Ale wszyscy pod sceną wiedzą, że to nie jest najważniejsze, że nie o to chodzi. Chodzi o poczucie bycia razem, o wspólne przeżycie wyjątkowej chwili. Czy widowisko w Petrze można zrobić „zawodowo”? Pewnie, że można. Ale znowu – nie o to chodzi. Już dziś pojawiają się opinie, że wystarczą lampiony, że kolorowe reflektory oświetlające Skarbiec są przesadą. Jak ze wszystkim – ilu ludzi, tyle opinii.

I jeszcze jedno. Kiedy spacerowałam po Petrze w świetle dnia, widziałam wielu młodych Beduinów ze smartfonami. Oglądają mecze, słuchają muzyki. Gdzieś, między ścianami wąwozu, słyszałam arabski i amerykański rap. To młode pokolenie miejscowych. Młodzi biegną. Biegną do przodu. Biegną szybko. Wiedzą, jak wyglądają koncerty, widzą ich oprawę i rozmach. Ale pamiętać trzeba, że w społeczności beduińskiej bardzo silna jest hierarchia plemienna. U Beduinów o stylu życia wciąż decyduje starszyzna. A starszyzna nie ogląda koncertów Eminema. W tej społeczności życie toczy się ustalonym rytmem. I za sprawą tego samego rytmu młodzi kiedyś dorosną i zaczną decydować.

Jakie decyzje podejmą? Czy pod Skarbcem Faraona pojawią się tancerze w fikuśnych strojach, tańczący do zawodowo przygotowanej choreografii? Nie wiem. Ja się cieszę, że miałam szansę
zobaczyć to widowisko ze wszystkimi jego niedoskonałościami. To one sprawiły, że czułam się świadkiem czegoś wyjątkowego, czegoś prawdziwego. I tego Wam życzę – żebyście zdążyli
zobaczyć Petrę, zanim zmieni się w perfekcyjnie funkcjonujący projekt.

Macie ochotę na wyprawę do Jordanii wraz z nami? Tu szukajcie szczegółów i terminów. 

autorka: Małgorzata Leśniak

zdjęcia: Grzegorz Buśko 

Nie muszę chyba nikogo zapewniać o unikatowości Gruzji. Ten niewielki kraj położony na pograniczu dwóch kontynentów w sercu majestatycznych gór Kaukazu jest mozaiką, w której znajdziecie i smaczki europejskie i azjatyckie i bliskowschodnie. Jeśli o jakimś miejscu powinno się powiedzieć, że to tygiel kulturowy to bezsprzecznie jest nim właśnie Gruzja.

Mieszkańcy tego górskiego kraju mają się czym pochwalić i mają czym nas zachwycić. Czy to tętniące nowoczesnym życiem, a zarazem dbające o tradycje metropolie Tbilisi czy Batumi, czy pradawne zagubione u podnóży szczytów Kaukazu małe góralskie wioseczki, które od czasów średniowiecza niewiele się zmieniły. Ale pomiędzy tymi wszystkimi smaczkami, górskimi panoramami, archaiczną średniowieczną architekturą, wyjątkowo smakowitą i różnorodną kuchnią jest w Gruzji coś szczególnego. Tym czymś jest wino i jego historia.

Enoturystyka, czyli turystyka winiarska jest bardzo popularną formą podróżowania i poznawania świata, polegającą na odwiedzaniu miejsc uprawy winorośli, poznawaniu regionów winiarskich i ich szeroko pojętej kultury. Przewodnim motywem Waszej podróży nie musi być wino, ale polecam Wam wpleść do planów wycieczki miejsca związane z tą właśnie gałęzią kultury. I świadomie piszę tu o kulturze, a nie o wielkim przemyśle. Ni jak bowiem nie mogę porównać gigantycznego przemysłu winiarskiego z Kalifornii, Chile, czy Hiszpanii z tym co zobaczycie właśnie w Gruzji. W końcu już w Biblii znajdziemy informację o tym, że to właśnie w tym rejonie świata po ustąpieniach wód potopu Noe (fakt, przez przypadek) stworzył pierwsze wino i upił się nim.

Gruzini są dumni nie tylko z tej historii, ale po prostu z faktu, że to u nich wino po raz pierwszy ujrzało światło dzienne i rozweseliło ludzkie umysły. Ale to nie jedyny motyw biblijny w historii wina na Zakaukaziu. Otóż Święta Nino, apostołka i patronka Gruzji, przybywając do tego kraju, sporządziła krzyż z dwóch gałęzi winorośli, przewiązanych jej włosami. Krzyż Świętej Nino z gałęzi winorośli jest religijnym symbolem kraju i spotyka się jego niemal wszędzie. Ale nie tylko biblia wskazuje Gruzję i cały region jako kolebkę wina. Także nauka, a dokładnie archeolodzy dowodzą na prawdziwość tez płynących z Biblii. Naukowcy datują początek uprawy winorośli w tym regionie na około 7 tysięcy lat przed naszą erą, a niektórzy badacze przesuwają tę granicę nawet do 10 tysięcy lat.

Tym co przyciąga do Gruzji miłośników wina jest nie tylko jego historia zapisana w księgach lub udowadniana przez naukowców, ale także jej żywotność w tradycjach i sposobie jego produkcji. To tu właśnie znajdziecie unikatowe sposoby na jego produkcję i sposób przechowania. Wszędzie w świecie wino, które kosztujecie przechowywane jest w drewnianych lub stalowych beczkach.

Tylko na Kaukazie będziecie mogli skosztować win, które leżakowały w glinianych naczyniach przypominających swoim kształtem amforę. To nie tylko kwestia wyglądu naczynia, ale także smaku i walorów zdrowotnych trunku. Ojczyzna wina jest zatem miejscem idealnym do degustacji napoju bogów jakim jest wino. Ma na to wpływ nie tylko już wspomniany sposób przechowania, ale także różnorodność szczepów. Ile jesteście wstanie wymienić spośród nich? Otóż w samej tylko Gruzji jest ich ponad pięćset sklasyfikowanych, a co chwile badacze odnajdują gdzieś w zapomnianych dolinach kolejne nieznane im szczepy i odmiany.

Wspomniałem już o właściwościach zdrowotnych picia wina (oczywiście z umiarem), ale warto Wam wiedzieć, że w masowej produkcji wina z reguły producenci zmuszeni są dodawać sztucznie hodowane drożdże, ale nie w Gruzji. Tu, w warunkach klimatycznych Zakaukazia fermentacja zachodzi z udziałem dzikich drożdży, dzięki czemu win gruzińskich nie potrzeba siarkować. Badacze udowodnili już, że takie wina (ciężko je dostać w supermarkecie) są o wiele zdrowsze od tych produkowanych w sposób masowy. Może to właśnie dlatego Gruzini są narodem o wyjątkowo zdrowych sercach, a ich długowieczność jest wręcz legendarna.

Wino w Gruzji to coś więcej niż trunek. Gruzini twierdzą, że twórcom ich alfabetu posłużyły za wzór liter pędy winorośli. W architekturze sakralnej kraju bez trudu odnajdziecie motywy winorośli. Tu odwiedzając region Kwewri dowiecie się także dlaczego sposoby produkcji wina zostały wpisane na listę niematerialnego dziedzictwa kulturowego UNESCO. Zatem, do Gruzji: po zdrowie, po radość, po wspólne z Gruzinami niekończące się słynne toasty. A to wszystko w miejscu tak malowniczym i tak naturalnym o jakie trudno w naszym zachodnim uprzemysłowionym świecie, gdzie wino powoli staje się niestety tylko kolejnym produktem na sklepowej półce.

fot. Grzegorz Buśko  

Czas na opowieść o podróży z Vegas do Chicago. To całe 3070 kilometrów podróży przez Nevadę, Arizonę, Nowy Meksyk, Teksas, Oklahomę, Missouri i Illinois. Nie da się ukryć, że to de facto trasa, którą biegnie słynna droga 66.

Route 66 powstała w 1926 roku w ramach narodowego planu budowy dróg międzystanowych i połączyła Chicago z Los Angeles. Niestety, droga ta nie istnieje już od 1984 roku, gdy po wybudowaniu nowoczesnej sieci autostrad łączących całych kraj drogi typu 66, a przebiegające przez centra miejscowości straciły na znaczeniu.

W końcu droga ta była po prostu technologicznie przestarzała, kręta, niebezpieczna i nie przystosowana do obsługi ciężkiego ruchu. Dziś trasa drogi 66 pokrywa się z autostradami I-40, I-44, I-55 i to tymi tymi drogami podróżowaliśmy na wschód.

Październikowy czas dał nam dodatkowe „atrakcje” pogodowe: od burzy piaskowej w Nowym Meksyku po silne wiatry w Teksasie i Oklahomie. Ale były także i bardzo przyjemne doświadczenia. Przede wszystkim widoki, otwarta przestrzeń aż po horyzont (górski odcinek 66-tki w Arizonie i Kalifornii). Atrakcje świetnie oznaczone i opisane. Często są to lokalne małe biznesy utrzymywane tylko i wyłącznie dzięki turystom. W końcu lokalsi dawno przenieśli się na wygodne autostrady i nie są zainteresowani tymi rozrywkami odwołującymi się do historii tej drogi.

Naszą największą atrakcją była wizyta w teksańskim mieście Amarillo, która słynie między innymi z restauracji Big Texan Amarillo, gdzie każdy i o każdej porze może wziąć udział w słynnym konkursie jedzenia steka na czas. A mowa o zjedzeniu słynnego Big Texan ważącego 2 kilogramy + 5 dodatków w jedyne jedną godzinę. Jeśli dasz radę – nie płacisz. A i brawa innych gości restauracji będą Twoją nagrodą.
Ja zadowoliłem się skromnym 400 gramowym T-bone i to bez dodatków za którego zapłaciłem 28 dolarów. Jak za tak wspaniałego steka w tak kultowym miejscu to naprawdę niewiele. Swój obiad jadłem w typowo teksańskim towarzystwie. Wszędzie słychać było śmiechy i rozmowy Teksańczyków, którzy przyjechali tu dla dobrego jedzenia i fajnej atmosfery. I od nich dowiedziałem się jak ważna dla nich niezależność Teksasu.

W końcu Teksas sam wyzwolił się spod dominacji Meksyku, proklamował niepodległość i stanowił niezależną Republikę Teksasu w latach 1836-1845 po czym sam przystąpił do USA na własnych zasadach (między innymi Senat Stanu Teksas ma prawo do decyzji o separacji od USA bez konieczności pytania o zgodę Kongresu USA) i to może dlatego, aż do dziś, jeśli Teksańczyk wraca do Teksasu z innych części USA mówi, że wrócił z USA. Tak silne jest poczucie niezależności i odmienności w tym właśnie miejscu Ameryki.

Na koniec dodam, by przejechać całą Route 66 potrzeba sporo czasu. Jeśli zatem nie masz siły i czasu odbyć całej tej podróży na raz podziel ją na odcinki. I tak odcinek przez Illinois możesz spokojnie przejechać w jeden dzień. Sporo tam pamiątek i atrakcji związanych z tym szlakiem. Począwszy od Chicago, a na brzegach Missisipi kończąc. Wybieramy się tam w 15 kwietnia 2023 

Autor: Kordian Gdulski

fot. Kordian Gdulski i Grzegorz Buśko