Jordania – duchy przeszłości w Petrze i knafeh w Ammanie

03-17-2023

Mam wrażenie, że Jordania na dobre urządziła się w mojej głowie na długo przed tym, zanim zobaczyłam ją na własne oczy. W specjalnej szufladzie leżały wspomnienia tego, co widziałam na zdjęciach i filmach, co słyszałam od znajomych. Dziś już wiem, że tu nie chodzi o to, by odznaczać kolejne miejsca z listy. Nie wystarczy zobaczyć. Jordania wyciąga ręce i wciąga, a każde miejsce wnika w nas i snuje własną opowieść.

Wyobrażenia swobodnie pląsają po głowie… Namieszam trochę w programie podróży, bo Petra wcale nie była pierwszym obrazem, który zobaczyłam w Jordanii. Ale przecież nie mogę zacząć inaczej. Najpierw był film „Indiana Jones i ostatnia krucjata” i Al-Chazna, najsłynniejsza budowla Petry. To właśnie w Skarbcu Faraona przechowywany był Święty Graal. Nie wierzycie? Zapytajcie pana Jonesa. 😉 Potem były widziane gdzieś zdjęcia, migawki z filmów i opowieści.

Starożytna Petra. Wpisana na Listę Światowego Dziedzictwa UNESCO i ogłoszona jednym z nowych 7 cudów świata – Petra. Stolica Nabatejczyków, której rozkwit miał miejsce w czasach antycznych, od III w. p.n.e. do I w. n.e. O tym, jak trudno było odnaleźć drogę do położonej w skalnej dolinie Petry świadczy fakt, że ten, który ją odkrył dla współczesnego świata latami przekonywał do siebie miejscowych, by wskazali mu drogę do „Różowego Miasta”. Podróżnik Ludwig Burckhardt przekupił Beduinów i ci zdradzili sekretne przejście do wciśniętego między skały
miasta.

Petra. Czy jest taka, jak w moich wyobrażeniach? A czy wyobrażenia mogą dogonić życie? Petra zapiera dech w piersiach. Totalnie obezwładnia rozmachem, urodą i potęgą. W każdym kamieniu
i każdej ścieżce czuć tu wibracje energii. A przecież wiemy, że to nie jest wszystko, że dużą część starożytnego miasta wciąż kryją piaski. To „moja” Petra, Wy znajdziecie „swoją”. Ale żeby dotrzeć do starożytnej stolicy Nabatejczyków, najpierw trzeba przejść przez otoczony wysokimi ścianami wąwóz. I wchodzę w ten wąski tunel, a choć nie mam klaustrofobii, to wrażenie jest porażające. Stawiam krok za krokiem, a każdy fragment kamiennej ściany opowiada swoją część historii. O tych, którzy Petrę budowali. O tych, którzy tu żyli i o tych, którzy odeszli, bo musieli. Myślę o tym, jak wyglądało ich codzienne życie. Mieli swoje troski, swoje radości. Swoje dni chwały i dni klęski. Ślady po pokoleniach…

Petra pojawi się tu raz jeszcze, ale poczekam na noc i wtedy zatańczą duchy przeszłości. A teraz zamieszam w czasie – bo mogę. 😉

Amman by night… To mój pierwszy dzień w Jordanii. Pierwszy dzień w stolicy Haszymidzkiego Królestwa Jordanii. Pierwszy kontakt z tutejszymi kolorami, smakami i zapachami. Jest wieczór, a ulice tętnią życiem i zachwycają kolorami stoisk ciągnących się wzdłuż chodników. Jak we wszystkich krajach, gdzie temperatury są wysokie, życie towarzyskie zaczyna się wieczorem. W dzień jest czas pracy, potem powrót do domu i chwila odpoczynku, a kiedy słońce przestaje palić, zaczyna się życie towarzyskie, nocne życie Ammanu.

Pierwszy przystanek robimy przy ruinach rzymskiego teatru. I kiedy już oswoję się z faktem, że patrzę na pozostałości budowli, która stoi tu od 2 tysięcy lat, to nagle uderza mnie widok dzieci jeżdżących na rolkach i grających w piłkę na placu przed ruinami starożytnej budowli. Trudno o lepszy przykład spięcia w jednym miejscu dwóch tak przecież odległych od siebie czasów i światów.

A potem jeszcze knafeh – ciastko z serem, flagowy deser jordański. Nasza cudowna przewodniczka, Amina, opowiada, że jej babcia robiła to ciastko z serem owczym, ale jest też wersja z kozim serem. Posypany orzechami knafeh rozpływa się w ustach i przekonujemy się, że Jordańczycy bardzo poważnie podchodzą do deserowej kwestii – zawartości cukru w cukrze. 🙂 I tu dygresja. Anthony Bourdain, kucharz, podróżnik i gawędziarz radził, by szukając najlepszego miejsca do spróbowania lokalnych potraw, rozglądać się i wypatrywać miejsca, gdzie zbierają się miejscowi. To oni są najlepszą gwarancją tego, że trafiliśmy w dobre miejsce. I że dobrze zjemy. Mam okazję przekonać się o tym, bo trafiamy do kafejki oblepionej jak plaster miodem przez dorosłych i dzieci. Przyglądają się z ciekawością i czekają na naszą reakcję po pierwszym kęsie słodkiego ciastka. Spróbuj nie uśmiechnąć się czując na języku smak słodyczy. Więc uśmiecham się i, w odpowiedzi, uśmiechają się do mnie siedzące obok młode Jordanki. Prawdziwe porozumienia ponad językami.

Petra nocą. I raz jeszcze jestem w Petrze. Do tego wspomnienia chciałam wrócić. Do Petry nocą. Wieczorem odbywa się tu przedstawienie, które przyciąga ludzi z całego świata. W głównej roli Skarbiec Faraona, podświetlony i magiczny.

Już sama droga przez wąski wąwóz robi wrażenie, bo oświetlają ją punktowe lampki, wydobywające z ciemności nocy tylko tyle, ile jest potrzebne, by bezpiecznie stawiać krok za krokiem. Całą drogę towarzyszyła mi pewność, że jestem tu tylko gościem i wrażenie, że wśród tych skał wciąż kryją się strażnicy Petry. Strażnicy przeszłości, broniący dostępu do świata, który odszedł w zapomnienie.

A potem jest przedstawienie. Przed oświetlonym symbolem Petry – Skarbcem Faraona – stoją dziesiątki lampionów. Ci, którzy przyszli zobaczyć widowisko siadają i zaczyna się oczekiwanie na spektakl. Jak w teatrze, na scenę, czyli plac przed wejściem do Skarbca, wychodzą gospodarze tego miejsca – Beduini. Zaczyna się opowieść. A towarzyszy jej melodia wygrywana na flecie. Już w trakcie spektaklu słyszę dobiegające z sąsiednich miejsc głosy. Po chwili przestaję je słyszeć i zostaje tylko Beduin, jego głos i flet w tle.

Już po przedstawieniu, w drodze powrotnej przez wąwóz, słyszę ludzi, którzy komentują to, co przed chwilą widzieli. Niektórzy mówią, że można było to zrobić lepiej, bardziej profesjonalnie, że w grze Beduina słychać było czasem fałszywe nuty. I przypominam sobie te wszystkie koncerty, na których świetni artyści czasem „nie trafiają w nutę”. Ale wszyscy pod sceną wiedzą, że to nie jest najważniejsze, że nie o to chodzi. Chodzi o poczucie bycia razem, o wspólne przeżycie wyjątkowej chwili. Czy widowisko w Petrze można zrobić „zawodowo”? Pewnie, że można. Ale znowu – nie o to chodzi. Już dziś pojawiają się opinie, że wystarczą lampiony, że kolorowe reflektory oświetlające Skarbiec są przesadą. Jak ze wszystkim – ilu ludzi, tyle opinii.

I jeszcze jedno. Kiedy spacerowałam po Petrze w świetle dnia, widziałam wielu młodych Beduinów ze smartfonami. Oglądają mecze, słuchają muzyki. Gdzieś, między ścianami wąwozu, słyszałam arabski i amerykański rap. To młode pokolenie miejscowych. Młodzi biegną. Biegną do przodu. Biegną szybko. Wiedzą, jak wyglądają koncerty, widzą ich oprawę i rozmach. Ale pamiętać trzeba, że w społeczności beduińskiej bardzo silna jest hierarchia plemienna. U Beduinów o stylu życia wciąż decyduje starszyzna. A starszyzna nie ogląda koncertów Eminema. W tej społeczności życie toczy się ustalonym rytmem. I za sprawą tego samego rytmu młodzi kiedyś dorosną i zaczną decydować.

Jakie decyzje podejmą? Czy pod Skarbcem Faraona pojawią się tancerze w fikuśnych strojach, tańczący do zawodowo przygotowanej choreografii? Nie wiem. Ja się cieszę, że miałam szansę
zobaczyć to widowisko ze wszystkimi jego niedoskonałościami. To one sprawiły, że czułam się świadkiem czegoś wyjątkowego, czegoś prawdziwego. I tego Wam życzę – żebyście zdążyli
zobaczyć Petrę, zanim zmieni się w perfekcyjnie funkcjonujący projekt.

Macie ochotę na wyprawę do Jordanii wraz z nami? Tu szukajcie szczegółów i terminów. 

autorka: Małgorzata Leśniak

zdjęcia: Grzegorz Buśko